Kolega Horyszny kilka płyt Eloyów potraktował, delikatnie mówiąc, niezbyt łaskawie. Kiedy ja coś takiego napiszę, to Naczelny mówi, że zmieliłem płytę razem z zespołem, realizatorem i stołem mikserskim.
Potraktował, jak potraktował – jego sprawa i jego odwieczne prawo recenzenta. Nie będę go przekonywał, że nie miał racji i ma swoje zdanie zmienić, bo to bez sensu. Zresztą niektórym krążkom się to ewidentnie należało. Ale w przypadku dwóch płyt – „Ra” i „Destination” pozwolę sobie mieć diametralnie inne zdanie. W takich sytuacjach zawsze będę cytował Naczelnego, który kiedyś powiedział, że jeśli nie podoba się komuś jakaś recenzja, to niech swoją napisze.
Dlatego postanowiłem, że sam też napiszę coś o „Ra i „Destiantion”, bo szkoda, żeby takie sympatyczne płyty dorobiły się u nas tylko glanujących recenzji. A nuż ktoś na nie trafi przypadkiem i pomny recenzji kolegi Horysznego? A może spodobały mu się jednak? one wcale nie są takie złe. Co prawda żadna rewelacja, ale jak to napisałem kilka linijek wcześniej – są sympatyczne.
Cztery lata po „Ra” pojawiła się zupełnie nowa płyta Eloy. Tym razem już nawet ktoś na bębnach grał, a nie tylko je programował – czyli jakiś postęp był. Ale prawdę mówiąc akurat tą różnicę trudno było zauważyć.
Co do „Destiantion” mam nieco mieszane uczucia. Muzycznie to chyba jest nawet lepsza od „Ra”, ale nie powiem, żeby mi się to podobało bardziej niż tamta. A dlaczego – no to myślę, że każdy kto zna trochę wcześniejszych płyt Eloy i potem posłucha „Destination” będzie wiedział dlaczego. Mocna, wyrazista, żeby nie powiedzieć nachalna, perkusja, prawie na pierwszym planie. Ostre, omalże metalowe gitary – tak ostro Eloy nigdy wcześniej nie grało. Ciężej może tak – na przykład na pierwszych płytach, ale tak ostro to nie. No i co najważniejsze – przesunięcie akcentów z instrumentów klawiszowych na gitary. Dlatego w ogólnym rozrachunku słucha się tego co najmniej dziwnie. Z jednej strony sporo dobrych pomysłów i sporo dobrych melodii – dynamiczny „Silent Revolution” spointowany przez dziecięcy chór – wypadło to rewelacyjnie. Fajnie wpadający w ucho „Call of The Wild”, patetyczny „Jeanne d’Arc” – moim zdaniem ozdoba tego albumu, świetny „Fire And Ice”. Może jedynie „Prisoner of Mind” delikatnie odstaje od reszty. Z drugiej strony wspomniana zmiana brzmienia. Nie wiem jaki był tego powód. Być może Bornemann stwierdził, że lata osiemdziesiąte już się skończyły i trzeba coś zmienić. Ale wydaje mi się, że specjalnie im to nie wyszło, bo mimo wszystko „Destination” to jednak dalej lata osiemdziesiąte, tylko nieco inne. Tak grające Eloy to mi się nieco z The Outfield kojarzy (ci od dużego przeboju „Voices of Babylon”). I gdyby nie sama muzyka to byłby z tym albumem problem. Na szczęście wenia tfurcza była dla muzyków łaskawa i „Destination” Bornemann z kumplem spokojnie sobie mogą zapisać po stronie „ma”, a nie „winien”.
Lubię tą płytę, chociaż „Ra” jakoś bardziej, bo tamta moim zdaniem była bardziej Eloy. Ale i tą mam już na CD dobrych kilkanaście lat i słucham stosunkowo często. Dobra płyta. Tak na siedem gwiazdek. Za to kolejne dwie – „The Tides…” i „Ocean 2” rozwiązują nam wszelkie dylematy, bo nie tylko bardzo dobre muzycznie, to i brzmią jak trzeba.