Nie podoba mi się tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze gitara – momentami zbyt natarczywa, zbyt metalowa i zbyt na pierwszym planie. Po drugie – produkcja. Mamy XXI wiek i absolutnie nie ma powodu, żeby nagrywać DOKŁADNIE tak jak trzydzieści pięć lat temu. Za to podobają mi się instrumenty klawiszowe – poczciwe, gwiżdżące i piszczące, solidne syntezatory analogowe. I muzyka mi się również podoba. Wciąga, chociaż nie należy do najłatwiejszych w odbiorze. Połamana rytmicznie (firmowe koszulki zespołu z przekreślonym “4/4” tez chyba o czymś świadczą) – zmiany tempa, zmiany nastroju – ani chwili odpoczynku dla słuchacza. Jak to we włoskich zespołach bywa – wokalista z dobrym głosem, śpiewający z uczuciem , dynamicznie, na pełne gardło. Na szczęście szkoła wokalna Stevena Wilsona nie podbiła całkowicie Półwyspu Apenińskiego. Słychać, że chętnie pośpiewałby sobie bardziej operowo, bardziej “bel canto”, ale możliwości ma tylko raz – w “Fischio, come guarire un”.
Ponad trzy kwadranse po krawędź wypełnione “gęstym” graniem. Ani chwili przestoju. Gdzie jest granica między skomplikowanym i pokreconym graniem, gdzie jednak wszystko układa się w logiczna całość, a bezproduktywnym katowaniem instrumentów i zatracaniem się w pustej wirtuozerii? Prophexy jest na szczęście po tej jasnej stronie granicy. Sam zespół swoja muzykę określa jako pro-agressive rock – jak zwał, tak zwał. Byle się dobrze słuchało. Ale to tylko część obrazu. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych we Włoszech działało kilka kapel uprawiały prog-rocka nieco bardziej skomplikowanego formalnie - Il Rovescio Della Medaglia, Osanna, La Seconda Genesi, and many more, pewnie. Nagrywały on płyty wypełnione muzyka ambitną, pozornie mało atrakcyjną, ale wartościową. Wydaje się, że Prophexy jest spadkobiercą tamtych wykonawców. Zespół już działa kilka ładnych lat, wydał już jedną EPkę trzy lata temu, a “Alconauta” to ich pierwszy regularny longplay.