Recenzja tego albumu zupełnie nieprzypadkowo pojawia się właśnie teraz - tak w kontekście tego, co dzieje się za oknami. Lato się skończyło i to kalendarzowe, i to astronomiczne, ale nawet pod sam koniec września broni się dosyć skutecznie. Koszula z długim rękawem wydaje się być jeszcze zbyt ciepłym przyodziewkiem. Przynajmniej tak od dziewiątej. I oby jak najdłużej.
Wieczne lato – nie mam nic przeciwko temu. Mimo wszystko wolę upały niż mrozy. Wolę kiedy mi się pot wylewa z butów i cieknie nogawkami, niż kiedy stoję na przystanku przy minus dwudziestu i zęby dzwonią mi jak kastaniety. Wieczne lato - to moje na razie nieziszczone marzenie. Chciałbym, tak jak Kazik Staszewski, móc się zamelinować na zimę gdzieś w ciepłym klimacie i wracać do Polski, jak już będzie ciepło, albo przynajmniej jak już śniegi spłyną. Na razie jeszcze tak nie mogę, ale pracuję nad tym. Że święta bez śniegu? Metafizyczny aspekt świąt Bożego Narodzenia ma dla mnie coraz mniejsze znaczenie, a ten nie metafizyczny… no cóż. Prawie dwa miesiące świąt, od 2 listopada do 24 grudnia – to rzygać się chce tymi Mikołajami (albo raczej Santaclasami) już gdzieś pod koniec listopada.
Christian Fennesz to austriacki muzyk, dość dobrze znany w kręgu muzyki elektronicznej, ambient, glitch, ale ta popularność jest dosyć elitarna. Gdyby nie to, że mam w domu zagorzałego fana Davida Sylviana, a kiedyś obaj ci panowie współpracowali ze sobą, to pewnie o nim bym nie wiedział. Usiłuję przypomnieć sobie, czy słyszałem więcej muzyki Fennesza niż tylko „Endless Summer” – może, ale nic nie pamiętam. Chyba nie. Mądrzy ludzie mówili, że jest to w miarę reprezentatywne dla jego twórczości, chociaż trochę bardziej niż zwykle skupił się na melodiach. Mój kolega Misio, który zwykle traktuje mnie jako nieszkodliwego, muzycznego niedorozwoja, bardzo zdziwił się, kiedy powiedziałem, że mi się ta płyta bardzo podoba. A jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy powiedziałem, że mi się ta płyta podoba, bo jest ładna. Jak to ładna? Ano tak, po prostu bardzo ładna. Ma ta muzyka swoją specyfikę, swoja estetykę, chyba nawet nie dla każdego – te wszystkie elektroniczne efekty – trzeszczącego i skaczącego cedeka, szumy, buczenia i tym podobne zakłócenia występujące przy cyfrowej obróbce dźwięku, otaczają samą muzykę dość szczelnym kokonem. Jeśli przebijemy się przez to wszystko, znajdziemy na „Endless Summer” dużo ładnych melodii. Chociaż same ładne melodie mogą być nieco za słodkie, to te dodatki sprawiają, że jest to trunek bardziej wytrawny.
„Made In Honkong” jeszcze takich przyjemności nie zapowiada – to „tradycyjne” zgrzyty i trzaski, zapętlone krótkie fragmenty muzyczne. W takim kontekście delikatne dźwięki gitary w następnym utworze mogą zaskoczyć. Co prawda gdzieś po drodze wszystko znowu zaczyna chrypieć i skrzypieć, ale nawet przy minimalnym zaangażowaniu zaczynamy „łapać” klimat tej płyty.
Jak widać, piszę to z pozycji osoby nie mającej wiele wspólnego do czynienia na co dzień z taką muzyką i pewne zwracam uwagę nie na te rzeczy, co trzeba. No cóż, taka dola neofity. Wątpię, żebym bardziej zagustował w takiej muzyce, „Endless Summer” to raczej wyjątek, a akurat ta płyta najbardziej ujęła mnie swoim klimatem jak z najlepszych dzieł Klausa Schulze. Przy czym stamtąd czasami chłodem wieje, a to bardzo ciepła płyta. Na przykład a „A Year In A Minute” to jak pływanie w ciepłym morzu wieczorem. Kolejne utwory też sączą się jak drink z palemką na plaży pod parasolem. Ostatni – „Happy Audio”, może nie do końca pasuje do klimatu całego albumu, pozornie monotonny, kilka dźwięków na krzyż, ale tam od pewnego momentu dzieje się naprawdę dużo.
Idealna rzecz na uspokojenie, wyciszenie, na wieczór i nie tylko. Niedawno w pracy tak się w nią zasłuchałem, że mało i bym się spóźnił na autobus do domu. Najbardziej urokliwe: "Shisheido", "A Year in a Minute"(mój ulubiony) i tytułowy.
Piękna, bardzo piękna płyta.