Wszystkie najważniejsze pozycje z dyskografii Uriah Heep wydawać by się mogło, iż zostały zaprezentowane na ArtRockowej witrynie. Wojciech kanon klasycznych urajek zakończył na - w sumie niedocenianym - „Sweet Freedom” (przerzucając jeszcze wędkę na „Return To Fantasy”). Wybór bardziej niż słuszny dla kogoś, kto lubi takie eleganckie połączenia hardrocka z nieśmiałymi progresywymi inklinacjami. Jednak gdzieś pomiędzy tą bogatszą formą, a kompletną zapaścią (zarówno artystyczną, jak i używkową), zespół nagrał album „Wonderworld” – płytę (zarówo w czasie swojego wydania, jak i dekady później) zmieszaną z błotem, będącą synonimem tego, jak to banda ćpunów i pijaków wykorzystuje czas w studiu na testowanie nowszych używek, aniżeli na nabazgranie kilku dźwiękowych wygibasów na papierze nutowym.
„Wonderwold” jest pozycją jeszcze surowszą niż „Sweet Freedom”. Jednak osobiście ją bardziej niż lubię i dla mnie to wciąż klasyczny Heep. Brzmienie to samo, zjazdu w dół nie ma jakiegokolwiek... Czepiać się nie ma czego.
Na pierwszy plan zdają się wysuwać klawisze i mocne gitarowe partie. Delikatne akustyczne pomruki idą gdzieś w odstawkę. Czy z ujmą dla całości? Absolutnie nie. „Suicidal Man”, „So Tired” i „Something Or Nothing” to świetne, konkretne rockowe numery. Jednak kogoś, kto lubi spokojne dla ucha poplumkiwania, zachęcam do wsłuchania się w (nieco cukierkowate, ale mimo wszystko milusińskie dla ucha) „The Easy Road” i przede wszystkim ciekawie zbudowane (z fajnymi chórkami) „The Shadow and The Wind”. Fanów nieco bardziej wzniosłych form przekonają tytułowy „Wonderworld” z fajną partią mooga oraz pompatyzujący „Dreams”, będący dla mnie częscią takiej mini-trylogii zapoczątkowanej przez „Pilgrim” na „Sweet Freedom”, a zwieńczonej na „A Year Or A Day” na „Return To Fantasy”. Jest tu wszędzie i ze (chwilami może z nieco przejaskrawioną) wzniosłością i z pewnymi ambicjami i z konkretnym kopem.
Jedynymi utworami, o których nie wspomniałem, są „We Got We” oraz „I Won’t Mind”. Pierwszy z nich, wprawdzie najnudniejszy na płycie, jednak jego poziom nie drażni na tyle, aby diametralnie zaniżył ocenę całości, natomiast drugi z nich jest absolutnym majsterszykiem. Powolny, rozlazły, niemal bluesowy, z oślizgłą partią gitary brzmi doprawdy wybornie.
Tutaj uznaję się za szczęściarza. Kilka dekad temu jednym z pierwszych marketów, które zalały nasz postkomunistyczny wolny rynek był Hit (przejęty/przemianowany pięć lat później na Tesco, z wiadomych powodów*). Pierwszy blaszak tego badziewa stanął (i notabene stoi do dzisiaj) przy zjeździe na trójmieską obwodnicę w mojej rodzinnej Gdyni-Chylonii. Jedyny plus tego był taki, że na półkach z płytami, obok pozycji pokroju The Best Of Pink Floyd, Dire Straits, czy The Beatles z małą czcionką dopisaną „performed by jakieś pseudo-grajki”, gdzieś w postawionych obok wielkich metalowych koszach można było doszukać się kilku oryginalych płyt, w tym urajek, tych pierwszych ich wznowień kompaktowych wydanych przez Castle, zawierających podstawowy zestaw bez jakichś demówek czy odrzutów, które kiereszowały uszy (jak w przypadku późniejszych ich wznowień, chociażby tych spod znaku Sanctuary Records).
Tę właśnie kompaktową wersję z epoki kamienia łupanego posiadam na swojej półce do dnia dzisiejszego. I słucha się jej wciąż świetnie.
*podatkowych