Ta płyta to jedno z najmilszych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Nie pamiętam kiedy ostatnio muzyka młodego zespołu tak bardzo przypadła mi do gustu. Innymi słowy: odzyskałem wiarę w młode pokolenie.
Szybki, hard-rockowy, ale melodyjny rytm, „gęste” dźwięki Hammonda, męskie chórki w tle. Tak zaczyna się tytułowy i otwierający płytę „Lady of the Light”. Obie brwi podniosły mi się w górę proporcjonalnie do poziomu zaskoczenia. Biorę pudełko płyty do ręki tylko po to, aby uzmysłowić sobie, że to nie jest jakaś płyta z niepublikowanymi nagraniami Uriah Heep. Brzmią tak samo, ale śpiew wokalisty jest jakiś inny. Nie brzmi ani jak David Byron, ani jak John Lawton. Czynność sięgania po pudełko i ponownego upewniania się czy nie jestem w błędzie powtarzam kilkakrotnie podczas odsłuchu płyty i staje się niemal odruchem bezwarunkowym. Jeszcze większe zdziwienie przeżywam odkrywając datę wydania płyty.... Rok 2004....
Nie będę opisywał poszczególnych utworów, gdyż mija to się z celem, głównie ze względu na to, że brzmią one dość podobnie, co z jednej strony działa na korzyść spójności materiału, choć z drugiej, momentami może nużyć. Cóż, rzecz gustu...
Przyznać tej płycie trzeba jedno: fan złotej ery hard-rocka lat 70-tych będzie zachwycony brzmieniem „Lady of the Light”. Pomimo tego, że o ile w warstwie brzmieniowej Black Bonzo za wzór obrali sobie Uriah Heep, o tyle, jeśli chodzi konstrukcje poszczególnych utworów, bliżej im do klasycznego rocka progresywnego („Brave Young Soldier” jest świetnym przykładem), kompozycje wydają się być bardziej rozbudowane i „poszarpane”, a mniej „piosenkowe”.
W związku z powyższym ktoś może postawić zarzut, że debiut Black Bonzo jest produktem raczej wtórnym i mało odkrywczym. Może i owszem, ale co z tego? Ważne, że tego albumu świetnie się słucha. Nie można chłopakom odmówić ani umiejętnego wykorzystania sprawdzonych patentów, warsztatu, czy też pomysłowości kompozycyjnej. Zamiast wybrzydzać wystarczy tylko wcisnąć na odtwarzaczu klawisz „play” i się wsłuchać.