Oj, dzieje się tutaj, dzieje. Jest głośno, bogato brzmieniowo i porywająco. Nie będę ukrywał, że nie jestem "specem" od twórczości kapeli, a do sięgnięcia po ostatni krążek zespołu zachęciła mnie wysoka pozycja jaką „Cheat the Gallows” zajął w podsumowaniu magazynu „Classic Rock” (dokładnie rzecz ujmując płyta zajęła 5. miejsce). Ci sami redaktorzy ochrzcili zespół mianem „satanistycznego ELO”, co zabrzmiało na tyle intrygująco, aby zaopatrzyć się w rzeczone wydawnictwo.
Określenie „satanistycznego ELO” jest sporo przesadzone. Zresztą złowrogi wygląd muzyków zerkających z okładki (bardziej kojarzących się z Robem Zombie’m, niż z afro Jeffa Lynne’a) zdaje się rozwiewać wszelkie obawy o cukierkowate brzmienie. Zamiast tego znajdziecie mocne rockowe utwory.
Owszem, tu i ówdzie pojawiają się smyczki („Gravest Show On Earth”, „Blackball”, „Money - It’s Pure Evil”, „Counting Sheep”), ale stanowią one raczej tło podkreślające melodie aniżeli mające być instrumentarium wiodącym, jak w przypadku "elektryków". Na „Cheat the Gallows” bardziej doszukiwałbym się licznych zapożyczeń ze złotej ery brytyjskiego hard rocka lat 70-tych ze szczególnym naciskiem na Black Sabbath (zwłaszcza brzmienie gitary) i Uriah Heep (świetne wykorzystanie organów Hammonda i mellotronu), podlane barwą głosu Damona Foxa, kojarzącą się nieodparcie z najlepszymi płytami Rainbow z Ronnie’m Jamesem Dio w składzie (jako przykład podam chociażby utwór „The Evils Of Rock & Roll”).
Jak wyczytaliście z powyższego jest to rzecz raczej dla entuzjastów mocniejszego brzmienia, chociaż cierpliwy fan rocka progresywnego otrzyma nagrodę w postaci zamykającego płytę utworu „Counting Sheep”, ponad 11-minutowej ostrej jazdy, ze zmieniającymi się tempami, symfonicznym rozmachem, fajną ‘karmazynową’ pomysłowością i wkomponowanymi gdzieś w środek harmoniami wokalnymi przywołującymi na myśl Gentle Giant i England .
W całym tym dźwiękowym galimatiasie odnajduje się pomimo wszystko jakiś ład „Cheat the Gallows” i po złożeniu każdego z elementów tej układanki wyłania się nam całość ukazująca muzyczny obraz.... Chociaż z drugiej strony, zamiast wysilania się na wybujałe frazesy powiem prosto, że płyta jest wbijająca w ziemię, praktycznie bez słabych numerów i przysłowiowych gniotów (chociaż momentami drażnić może nijaki „Superstar”, wyraźnie odstający poziomem od reszty zestawu).