Duran Duran progresywnej gawiedzi kojarzy się różnie. Zazwyczaj źle. Dla wielu bowiem to symbol, kiczu, tandety i wszystkiego tego co najgorsze w muzyce lat 80-tych.
Wnioski takie, a nie inne fan „Scripta” wyciągnął zapewne na podstawie tego, że gdy Fish i spółka grali w mniej, lub bardziej podrzędnych salkach, w tym samym czasie ekipa LeBona pięła się błyskawicznie w górę. Nie nosili wytartych dzwonów, tylko dbali bardzo o wygląd, taktując to jako ważny element tej otoczki wokół siebie. Nie przyciągali sentmentalych romantyków, tylko legiony dziewuch (tzw. duranies), które miały kisiel w majtkach na samą myśl o uśmiechu LeBona, tudzież któregoś z Taylorów (najlepiej Johna).
A muzycznie? Cóż, Durany nie grały wyszukanej muzyki, gdyż takowej nie zamirzali nigdy grać, jednakże traktowanie ich – chociażby debiutanckiej płyty – jako muzycznej szmiry byłoby grubą przesadą. Poza tym – jakby nie patrzeć - zespół miał instumentarium typowo rockowe: gitara prowadząca, sekcja rytmiczna, do tego (wcale nie wysunięte na pierwszy ogień) parapety i charyzmatyczny frontman. Nie był to typowy przedstawiciel tamej dekady w której to bycie muzykiem ograniczało się do regularnego przyciskania palcem jednego guziczka na klawiaturze...
„Duran Duran” cenię bardzo wysoko, gdyż to rzecz bardzo sympatyczna. Na dobrą sprawę bez słabego numeru. Późniejsze krążki podobać się mogły (przynajmniej mojej skromnej osobie) zdecydowanie mniej. Troszkę tego popowego efekciarstwa było tam już troszkę za dużo. Niemniej trudno się dziwić; wówczas wymagania rynku były takie, a nie inne, a DD popyt na to co sami zapoczątkowali potrafili umiejętnie zaspokoić.
Jednak wracając do pierwszego albumu Duranów...
Owszem, jest tutaj kilka numerów, które znalazły swoje miejsce na każdej szanującej się składance „The Best Of Duran Duran”; jest to bowiem przede wszystkim „Girls On Film”, kojarzony przede wszystkim z dość odważnym teledyskiem w którym golizny nie brakowało, a sam klip został skutecznie zbanowany w jukejowie (za to cieszący się ogromną popularnością na Starym Kontynencie – zwłaszcza w Holandii). Poza tym jest „Planet Earth”- pierwszy singiel zespołu, według mnie rzecz zupełnie niekomercyjna z fajnym rytmem, świetną pracą sekcji rytmicznej. Do tej beczki dorzuciłbym jeszcze rozpędzony „Careless Memories”.
Jednak to nie wyżej wymienione numery świadczą o sile płyty. Zdecydowanie wolę dość drapieżniejszy „Anyone Out There” i (ciekawie zbudowany) „Friend Of Mine” ze świetną gitarą i ciekawym wokalem LeBona w obu kompozycjach. Jest tutaj również niezwykle niepokojący „Night Boat” z klawiszowymi wariacjami, mogącymi się kojarzyć z berlińską trylogią Davida Bowie’go, zdecydowanie bliższy Numanowi i Tubeway Army, aniżeli nowormantycznej cukierkowatości „Sound Of Thunder” oraz instrumentalny „Tel Aviv”, będący prawdziwą perełką w zestawie i mający w sobie sporo z ducha krautrockowych mistrzów takich jak chociażby Neu! Są one bowiem tymi utworami, które nadają właściwy kształt płycie. Nie ma tutaj płytkości, ani szukania taniego poklasku, tylko zaspokojenie pewnych (fakt, że nie wyszukanych, ale jednak) ambicji grupy.
Potem historia zespołu potoczyła się tak jak się potoczyła. Niepodważalny sukces, kolejne hitowe zarówno single jak i klipy (nota bene podczas kręcenia zdjęć do „Wild Boys” LeBon zresztą niemalże utonął, gdyż młyn do którego był przymocowany zaciął się akurat w momencie, gdy głowa wokalisty była pod wodą). Sława złapała w swoje sidła i jedyną ucieczką z nich było odejście z kapeli, co czynili kolejni Taylorowie. DD dopadła totalna zapaść zarówno artystyczna jak i przed wszystkim komercyjna w pierwszej połowie lat 90-tych zwłaszcza przy albumie „Thank You” po którym to przyszłość kapeli stanęła pod mega znakiem zapytania. Jednakże upór LeBona i Rhodesa sprawił, że Durany mozolnie odzyskiwały swoją dawną (złożoną głównie ze statecznych dziś duranies oraz ich córek) pozycję. Tak więc póki co, zespół ma się dobrze (z wydatną pomocą muzyków pierwszego składu).
„Duran Duran” jest świetną rzeczą, nie przesadnie ambitną, ani też wyszukaną, lecz zdradzającą ambicję muzyków do czegoś więcej, niż tylko taniego pozerstwa. Krążek zawiera całą masę dobrych – często rewelacyjnych – kawałków, którego na pewno trafią w gusta każdego.
Dobra rzecz i tyle.