Co to za damskie nieszczęście wokalne miauczy w chórkach zaraz w pierwszym utworze? Pewnie jakaś kolejna miłość życia, któregoś z członków zespołu chciała zostać uwieczniona dla potomności. Chwalić Pana, tylko w tej piosence.
Szwedzka firma wydawnicza Transubstans specjalizuje się w wydawaniu głównie zespołów, które są mocno na bakier z kalendarzem. 2005, XXI wiek, no to co? Im to nie przeszkadza. Nie ma takiego prawa , które nakazuje być zawsze w zgodzie z najnowszymi trendami w muzyce. Chociaż to też jest już jakiś kierunek – szukanie inspiracji głównie w twórczości wykonawców rockowych z lat 60-tych i 70-tych. Recenzowany przeze mnie niedawno First Band From Outer Space działa na niwie space rocka, The Grand Trick zajął się równie wdzięcznym tematem – hard-rockiem. Sporo jest takich kapel, które z niezłym skutkiem odświeżają ten gatunek, ale The Grand Trick się wyróżnia – dawno nie słyszałem nowego zespołu, z dwiema gitarami prowadzącymi, nie takimi w stylu NWOBHM, bo tego towaru jest dość sporo, ale takimi bardziej jak w Thin Lizzy. Siłą napędową utworów są doskonałe riffy (podrzuciliby trochę Riversidom, bo akurat ci cierpią na ich spory deficyt :) ). Widocznie muzycy zespołu są wyznawcami zasady Paula Westerberga, szefa The Replacements – podstawą każdego , uczciwego, rockowego kawałka jest konkretny riff – trzeba wiedzieć, komu w razie czego go podprowadzić. No i zgadza się , bo „Late Morning Daze” zaczyna się dokładnie tak samo jak „Manic Depression” Jimi Hendrixa, a riff w „Never Felt so Good” też jest mi dziwnie znajomy, tylko nie mogę zlokalizować go w historii (coś tak Rainbow... ). Można powiedzieć, że cała płyta to jedno wielkie zapożyczenie. I co z tego? Nic. Skopiować można brzmienie, trochę styl gitarzysty, ,, pożyczyć” riff, ale to wszystko trzeba jakoś do siebie dopasować, a tego za zespół nikt nie zrobi, tego się ściągnąć nie da. Muzycy z The Grand Trick nie mają zamiaru odkrywać niczego nowego i z premedytacją poruszają się po dawno wydeptanych ścieżkach. Ba, wydeptanych. Można powiedzieć, że już dawno zarośniętych. Brak jest ballad na płycie. I dobrze, bo pozytywnie to wpływa na spójność i tempo nie siada. Same rockery. Oparte na schemacie – zwrotka, zwrotka refren, solówka ,lub solówki– zwykle bardzo dobre. Schemat - schematem, ale na nudę nie ma co narzekać. Niektóre utwory nieco bardziej rozbudowane aranżacyjnie i czasowo – „Late Morning Daze”, „The Grand Trick”. Nie zawsze jest klasycznie hard-rockowo, w „Rollercoaster Ride” , jednym z bardziej dynamicznych i bardziej przebojowych numerów, zblazowany, kinksowski wokal nadaje mu bardziej rock’n’rollowy charakter.
Płyta trwa nieco ponad pięćdziesiąt minut, zawiera dziewięć utworów – wypada średnia na utwór nieco ponad pięć minut – dość sporo. Widać , że pograć lubieją, a słychać, że i umieją. I jest to konkretne rockowe granie, a nie pitolenie o siedmiu zbójach.
Bardzo fajna rockowa płyta.
W kwestii formalnej - kolejni debiutanci i znowu ze Szwecji.