Wakacyjny cykl dla nieambitnych, odcinek czwarty. Opóźniony.
Wiem, że mam tydzień obsuwy, ale siła wyższa, to znaczy przeznaczenie, życie, itp. W każdym razie nie mogłem przygotować kolejnych tekstów na tamten weekend. Ale zgodnie z zapowiedzią dzisiaj będzie o muzyce dyskotekowej.
Jakiś czas temu wpadło mi w ręce kilka płyt z francuskim disco z lat siedemdziesiątych. Słuchało mi się tego bardzo sympatycznie, to postanowiłem podzielić się tym znaleziskami z innymi. Pełny hard-core, prawda? Modern Talking o krok. Niektórzy pewnie robią oczy jak pięć złotych i zachodzą w głowę czym jeszcze Kapała sprofanuje ten szacowny portal. I kiedy wreszcie Naczelny litościwie uwolni artrock.pl od mojej osoby, wyrzucając mnie z redakcji na zbity pysk. Nie wyrzuci – przynajmniej nie za to.
Droids do wakacyjnego cyklu o muzyce łatwej, lekkiej i przyjemnej pasuje to jak ulał. A poza tym to jednak na pewno nie jest to toporne, głupie disco typu wiejska remiza. Space, Space Art, Droids właśnie, Space Project, Les Rockets – nie mamy tu do czynienia z banalnym dyskomulstwem. Jest to muzyka znacznie bardziej wyrafinowana, chociaż cały czas absolutnie użytkowa. Nazwa Space nie powinna być taka nieznana – „Magiczną Muchę” zna pewnie każdy, kto ma więcej niż trzydzieści lat, bo był to przebój przeogromny, nawet większy niż „Oxygenne Part 4” Jarre’a. Tyle, że oprócz „Magic Fly” na tej płycie wiele więcej nie znajdziemy. Z kolei Space Art trudno tak na siłę pasować do disco, bo to jednak rzecz z wyższej półki, to raczej rasowa El-muzyka z lat siedemdziesiątych, albo jak się wtedy mówiło – rock elektroniczny. Dość łatwo ulokować to w pobliżu wspomnianego Jarre’a, albo nawet Vangelisa. Malowniczy (dosłownie) Les Rockets, czy Space Project – na nich jeszcze czas przyjdzie – to faktycznie już klasyczne disco. Na razie o czym innym – czyli Droids – „Star Peace”. Z całego tego towarzystwa jest to płyta najrówniejsza i najbardziej taneczna. Nie ma tu hita na miarę „Magic Fly”, za to całość bardzo fajnie buja, a nóżka sama chodzi. Wyrazisty, pulsujący bas (czy co tam za bas robiło), mniej lub bardziej wpadające w ucho melodie, wygrywane przez najróżniejsze syntezatory. Wokali nie ma, cała płyta jest instrumentalna, jeśli nie liczyć kilku zdań na samym początku „(Do You Have) The Force, Part 1”. Trochę to w całości transowe, poszczególne utwory jakoś specjalnie się nie wybijają, może oprócz dwuczęściowego „(Do You Have) The Force”. Jednak nie na całej płycie mamy równo wybijany rytm na 4/4. Połączone „Interspace” i „Tchoung Fou” to taki wyciszający przerywnik między tanecznym podrygiwaniem. Za to „Renaissance De L'amour” to porządny kawałek klasycznej elektroniki – wiecie, klawisze nie tyle grają melodie, tylko robią odpowiedni nastrój – spokojne, pastelowe plamy dźwiękowe, część środkowa nieco żywsza, pojawia się wyrazisty beat perkusji, potem znowu następuje uspokojenie, a w finale słychać płacz niemowlaka – czyżby nawiązanie do „Odysei Kosmicznej”? W każdym razie – fajna rzecz, nie tylko do gibania się.
A na okładce kompaktowej reedycji możemy znaleźć takie zdanie – „Daft Punk lat siedemdziesiątych”. Chyba muszę tego Daft Punka też posłuchać.