To miało być zakończenie koncertowej części cyklu Hawkwindowego, ale jak to często się u mnie zdarza, z różnych powodów nieukończona recenzja poszła do szuflady, czekając na lepsze czasy. Patrząc na świat wokół, trudno powiedzieć, czy lepsze czasy nadeszły. Przypuszczam, że wątpię. Ale recenzja jakoś się napisała.
Też w swoim życiu trafiłem na „Bring Me The Head of Youri Ghagharin”, o którym pisał w swojej recenzji „Space Out In London” kolega Horyszny, ale nie płakałem, tylko zakląłem brzydko i zawiesiście. Na szczęście dość szybko się tego pozbyłem i teraz już jakiś inny frajer się z tym męczy. Ciekawe, czy "The Friday rock Show..." według Pawła to też taka produkcja budżetowa wydana tyko po to, żeby zarobić trochę pieniędzy i czy wziął by ją pod obcasy? Sama okładka jest mocarna i choćby z jej powodu można by się spodziewać wszystkiego najgorszego.
Człowiek, który dostarczył mi ten materiał, powiedział, że zestaw utworów taki bez rewelacji, skład też mógłby być lepszy (głównie chodziło mu o perkusistę), a okres w działalności zespołu zdecydowanie nieszczególny. Może.
Ale dobry koncert Hawkwind to wartość sama w sobie, nie ma znaczenia, kiedy to nagrano. Nie ma też znaczenia, że ozdobiono to okładką, której badziewna kiczowatość jest już niedaleko absolutu. To chyba najgorsza okładka do płyty Hawkwind. No ale pikuś – okładki się nie słucha, tylko płyty. Wbrew pozorom mamy tutaj do czynienia z bardzo porządnym koncertem – dobrze zagranym i całkiem nieźle zrealizowanym. Z tego co się orientuję, miało być to wydawnictwo raczej tylko promocyjne, ale jak to przypadku Brocka bywa, wszystko prędzej, czy później trafia do szerszego obiegu.
No i dobrze, bo to bardzo przyjemny koncert, zagrany dobrze i z fajnym wykopem. Zestaw utworów też mimo wszystko całkiem fajny. Czego chcieć więcej? Właściwie niczego. Można powiedzieć, że krążek ten spełnia wszystkie kryteria porządnego żywca, a nie nachalna produkcja, czyli właściwie brak większej obróbki nagranego materiału i taka w ogólnym rozrachunku szlachetna surowizna, to moim zdaniem raczej zaleta.
Zestaw utworów faktycznie może i nie powala, ale raczej w tym wszystkim chodzi raczej o ogólny wyraz artystyczny. Najważniejsze, żeby noga stukała w podłoże, łepetyna rytmicznie się telepała, a przy pomocy jakich kawałków ten efekt został osiągnięty – sprawa drugorzędna.
Podsumowując – rzecz raczej dla fanów, niż dla początkujących, tym drugim to raczej polecałbym „Live ‘79” (ale i tym pewnie by się nie pokaleczyli), klasyczna budżetówka, gdzie trudno powiedzieć o jakiejś „intensywniejszej” produkcji, ale brzmiąca dobrze, takoż zagrana. Cieszy uszy.
Podziękowania dla Oskara Swana za płytę do recenzji.