Dla mnie Grobschnitt jest jednym z ciekawszych zespołów nie tylko sceny kraut-rockowej, ale rocka progresywnego w ogóle. Faceci wyglądają niby na inteligentnych, ale zdawać by się mogło, że swoją twórczość nie traktują do końca na poważnie. No bo jak tutaj postawić obok siebie pompatyczność Yes i Genesis ze złotego okresu obok kolesi, którzy paradują po scenie w strojach wikingów, zombie walczą ze sobą na tanie imitacje mieczy świetlnych, a niektóre ze swoich potrafią rozpocząć od improwzowanej barowej śpiewki (mam tutaj na myśli chociażby utwór „Sahara” otwierający drugą płytę zespołu „Ballermann”)? Jak widać można. Co ciekawe - ten mix ambitnych form jakie prog-rock niesie ze sobą z przymróżeniem oka na zarówno cały ten nurt jak i własną twórczość - potrafi przynieść ciekawe efekty.
Debiutancki album zespołu, aż tak prześmiewczy nie jest. Wprawdzie początek otwierajacego całość utworu „Symphony” może dawać przedsmak tego specyficznego „grobsznitowego” poczucia humoru (brzmiący bardziej jak próba chóru pijanych wikingów w przydrożnym barze, niż jak poważny utwór), jednak potem jest już jednak całkiem na poważnie. Rozbudowane partie organów, które wraz z gitarą i sekcją rytmiczną prowadzą główny rytm utworu, niespodziewanie zmianiający się po niespełna dwóch minutach i nabierający niespodziwanego „meksykańskiego” tempa podpartego ciekawym wokalem Stefana Danielaka (alias Wildschwiena). Cała kompozycja niesie ze sobą piętno kraut-rockowego nurtu tamych czasów; są wszechobecne organy Hammonda, gęste partie gitar, liczne zmiany tempa. Jednak nie jest to eksperymentalna muzyka pokroju „Electronic Meditation” Tangerine Dream; więcej tutaj przemyślanej złożoności bliższej klasycznej odminie brytyjskiego rocka progresywnego, chociaż brzmienie zdaje się przywoływać na myśl wczesne dokoniania Eloy. Jeśli chodzi o kwestie czysto instrumentale to analogię z wyspiarskim odpowiednikiem tego nurtu odnajdziecie w najkrótszym (i najprzystępniejszym z założenia) „Wonderful Music”, którego główna melodia ociera się o „jethro’we” „Bouree”, oparte zresztą na „bachowych” harmoniach.
Elementów space-rockowego chaosu, tak dogłębnie kultywowanego przez Hawkwind, można doszukać się we wstępie do „Travelling”; świdrujące brzmienia syntezatorów, pokręcony rytm... Troszkę szkoda, że w dalszej części utworu robi się troszkę bardziej ułożnienie i wrażenie tego przyjemnego, kontrolowanego chaosu gdzieś znika. Jednak nie ma się czego czepiać; w dalszej części utworu wciąż jest ciekawie. Znajdziecie tutaj i fajne niemal „cream’owe” gitarowe partie i sporo ogranowego hałasu, ale niestety to poczucie improwizacji gdzieś umknęło.
Jednak wypełniający drugą stronę płyty „Sun Trip” zdaje się być podsumowaniem tego na jakim etapie zespół był w ówczesnym okresie swojej działalności. Jedynym nowym elementem zdaje się być melorecytajca we wstępnie (wygłoszona zresztą po niemiecku), nieodpracie przywołująca na myśl „Atlantis Agony...” Eloy z wydanej kilka lat później płyty „Ocean”. W dalszej części utworu mamy to co z poprzedniej strony płyty zapadło nam w pamięć najbardziej. Są tutaj świetne melodie, ciekawe zmiany tempa, gęste faktuty brzmieniowe, troszkę elementów hawkwindowej psychodelii. Całość jest ciekawie zaaranżowana, a płynne przejścia w poszczególne części kompozycji sprawiają wrażenie bardzo doprawcowanych i przemyślanych.
Na pewno jest to jeden z ciekawszych debiutów na kontrkulturowej scenie lat 70-tych. Na pewno nie można go stawiać na równi z pierwszymi innowacyjnymi płytami np. King Crimson, ale jak na pierwsze kroki stawiane przez zespół próbujący wyzwolić się ze skostniałych struktur powojennych Niemiec (co zresztą przyświęcało z założenia całemu nurtowi kraut-rockowemu) należy przyznać, że debiutancki album Grobschnitt jest na tyle oryginalnyą propozycją, aby dać jej szansę zaistnieć i nie dać zapomnieć.