12 Odcieni Papużki Falistej, czyli krótki ArtRockowy przewodnik ornitologiczny – odcinek 6.
„Bandolier” pyknął brytyjskie listy i ostatecznie wczołgał się na 36.miejsce. Szału ponownie nie było jednak zdawać by się mogło, że grupa ustabilizowała swoją pozycję na rynku muzycznym.
Nic bardziej mylnego. W międzyczasie okazało się, że papug potrzebuje drugiego wioślarza, stąd w składzie pojawia się Myf Isaac. Jednakże nowy nabytek okazał się być jedynie pomagierem Bourge’a podczas tras koncertowych. Poza tym jako, że MCA okazała się być korporacją średnio przeychylnie zapatrującą się na dalszą współpracę z zespołem, Bourke z managementem postawnowili parafować umowę z A&M, która to podobnież zapewniała grupie większą swobodę twórczą i bardziej komfortowe warunki pracy.
W tymże jednak przypadku potwierdzenia miała maksyma: „gdy już jest dobrze, robi się źle”.
„If I Were Britannia I’d Wave The Rules” jest płyta słabą, by powiedzieć, że najsłabszą. Pasuje ona do papuziej klasyki jak coachowie gospodarzy do całej reszty trenerów na Euro 2012; Smuda i Błochin paradujący w przy linii bocznej w dresach podsciągniętych pod same cycki byli kompletnym przeciwieństwem del Bosque, Prandelliego, Blanca, czy van Marwijka elegancko odstawionych w garniturach. Mniej więcej tak „If I Were...” prezentuje się na tle „In For The Kill”, czy „Bandoliera”.
Początek jeszcze nie jest taki najgorszy. „Anne Neggen” to całkiem przywoity numer. Nieco przygaszony, ale w sumie fajny gitarowy motyw, rytm wprawdzie nie mający pałera rodem z „Bandoliera”, jednakże trzymający poziom, no i konkretnie śpiewający Shelley. To samo tyczy się tytułowego „If I Were Britannia I’d Wave The Rules”. Gitara fajnie plumka tu i ówdzie, nawet jeśli zdaje się ona brzmieć lżej, aniżeli papuga nas do tego wcześniej przywyczaiła. Kawałek jest jednakże ciekawie i miło prowadzony i ostatecznie pozostawia po sobie pozytywne wrażenie.
Tutaj zaczyna się dramat. Pozostałe utwory potwornie kuleją. „You’re Opening Doors” strasznie się ślimaczy i trudno powiedzieć co bardziej w nim drażni: mdły rytm, dziwne klawiszowe plamy w tle, czy funkujące przejście pod koniec utworu. „Quacktors and Bureaucats” niby zdaje się brzmieć nieco ostrzej dzięki konkretnej gitarowej partii Bourge’a, jednak wraz z wejściem wokalu Shelleya i pseudo-southern rockowego rytmu powietrze ulatuje szybciej niż z dziurawego balona.
„Sky High Percentage” ponownie zaczyna się fajnym, surowym, niemal sabbathowym riffem, jednak potem znów zaczyna wiać nudą, głównie poprzez dziwnie prowadzoną manierę wokalną Shelleya. „Heaven Knows Our Name”, niby przyjemna ballada, która jednak może podobać jedynie przez pierwszych kilka sekund. Ciekawa partia gitary akustycznej jakby mająca coś z klimatu twórczości Johna McLaughlina, zostaje po chwili zastąpiona dość błahą partią sekcji rytmicznej i dość bezpłciowo prowadzonym śpiewem basisty. Flaki z olejem. Nic więcej.
„Black Velvet Stallion” miał być zapewne nieco ambitniejszą formą. Jednakże toporny riff na którym oparta jest całość kompozycji nie zachwyca, ani swoją pomysłowością, ani też partiami które miałyby urozmaicić całość. Owszem tu i ówdzie Bourge popisuje się ciekawymi solówkami, ale to w sumie dość niewiele. Utwór razi co najmniej brakiem pomysłu na umiejętne rozwinięcie i rozbudowanie tematu wyjściowego w jakąś bardziej intrygującą formułę. Zamiast tego z każdą minutą robi się nudniej i monotonniej.
„If I Were Britannia I’d Wave The Rules” Walijczykom delikatnie powiedziawszy nie wyszło. Zamiast kontynuacji poprednich dwóch wydawnictw wyszedł produkt mdły, płaski i nagrany niemal na siłę i na przysłowiowe „odwal się”. Modyfikacja brzmienia na rzecz łagodniejszych form nie była zła sama w sobie jeśli tylko byłaby podparta pomysłowymi kompozycjami i przemyślaną koncepcją.
Niestety tutaj brakuje zarówno jednego jak i drugiego.