Swego czasu słyszłem dość ironiczną opinię, iż Didier Marouani to taki (parafrazując klasyka) „Jarre dla ubogich”.
Coś wydaje się być na rzeczy, gdyż zaczynał on i zawsze był w cieniu swojego wielkiego rodaka. Jednak co najśmieszniejsze, popularność zdobył - nawet sporą - nie tam, gdzie się spodziewał, tzn. po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. Podobnież Rumunia, (słyszałem, że u nas też go cenili) dawna Czechosłowacja i - przede wszystkim - Związek Radziecki stały się głównymi rynkami zbytu płyt Francuza. Zresztą stąd też znam „Space Opera”. Ojciec ma w swoich zbiorach w piwnicy egzemplarz płyty wydany przez – wspomniany przez mnie przy okazji recenzji jedynego krążka Emerson, Lake & Powell - label Μелодия.
Przyznać jednak należy, iż Marouani koniunkturę wschodnioeuropejskiego rynku potrafił umiejętnie na własne potrzeby wykorzystać. Zagrał bowiem swego czasu spektakularne koncerty w Kijowie, Sankt Petersburgu, czy na moskiewskich Stadionie Olimpijskim i Łużnikach. A prestiż (na tamtejszy rynek oczywiście), jak również liczba uczestniczków rzeczonych wydarzeń mówią same za siebie.
W drugiej połowie lat 80-tych Marouani próbował (zwłaszcza stylistycznie) stąpać (dosłownie) Jarre’owi po piętach. Wydany w 1987 roku „Space Opera” jest tego koronnym przykładem.
W tamtych czasach pozycja Marouaniego była nawet w rodzinnej żabolandii na tyle mocna, iż znalazły się fundusze, aby opłacić kaprys muzyka, by na potrzeby nagrań „Space Opera” zaprosić zarówno Chór Armii Czerwonej, jak i jego uniwersyteckich odpowiedników z Harvardu. Taka próba ogólnoświatowego pojednania dodała płycie dodatkowego smaczku i – co nie bez znaczenia – odpowieniego pijaru. Wysiłek się opłacił. O „Space Opera” było swego czasu dość głośno. Żaby dodać całości dodatkowego smaczku, rzeczony krążek był odtwarzany przez radzeckich kosmonautów na stacji ‘Mir’, przez co – pobobno – był pierwszym CD odtworzonym w kosmosie*.
Marouani przy pracy nad konceptem rzeczonej płyty nie próbował być specjalnie oryginalny. Jeśli lubicie „Rendez-Vous” Jarre’a, to polubicie „Space Opera”. Jest tak samo fanfarowo, momentami pompatycznie, dość pretensjonalnie, brzmiąco jak na lata 80-te przystało.
Wybitne dzieło to również nie jest. Ciężko nazwać to jakimś ambitnym poematem dźwiękowm czy czymś w tym stylu. Ot, osiem (w sumie) prostych kompozycji, które połączone ze sobą zostały za pomocą jakiejś mniej lub bardziej spójnej koncepcji. Takie proste i łagodne dla ucha przebojowe elektroniczne granie.
Kolejne utwory nie przechodzą jakoś specjalnie płynnie jeden w drugi. Niemal każdy z nich kończy się wyciszeniem, a następny wydaje się nie mieć jakiegoś specjalnego motywu łączącego go z poprzednikiem.
Jednak odkładając czepialstwo na bok, obiektywnie stwierdzić należy, iż „Space Opera” to całkiem miłe dwa kwadranse obcowania z muzyką, której miło się słucha, a całość – jakimś cudem - zapada w pamięć.
Zazwyczaj jest dość wzniośle i pompatycznie („jedynka”, „dwójka”), by czasem nie rzec, że wzniośle („czwórka”), a momentami balladowo („trójka”, „siódemka”). Jedynym przysłowiowym kiksem jest część 5-ta; koszmarnie popowa, stylizująca się aż za bardzo na swoim odpowiedniku z „Rendez Vous” („Fourth Rendez Vous”). W podobnym klimacie, ale o wiele sprawniej prezentuje się szósta odsłona cyklu; już nie tak koślawie i tandetnie skonstruowana i brzmiąca. „Ósemka” natomiast to całkiem umiejętnie zagrany finał. Jest tu troszkę tego i tamtego; imitacje chóru, nieco quasi-symfoniczne poplumkiwania i całość prowadzona w tej lekkiej, elektronicznej i przebojowej manierze, znanej z poprzednich kilkunastu minut krążka.
Płyta „Space Opera” nie zasługuje na miano ponadczasowego dzieła. Jest to muzyka w sumie dość prosta, niespecjalnie wysublimowana, której jednak zaskakująco miło i przyjemnie się słucha. Sprawnie zagrana, z fajną otoczką, prowadzona w lekkim i przystępnym tonie. Rzecz, do której - pomimo pewnych braków - co jakiś czas chętnie się wraca.
* Fani Pink Floyd zapewne znają podobne historie z tymże samym eventem związanym z odtworzeniem „Delicate Sound Of Thunder”.