Tego „krejzola” z Hanoweru zawsze lubiłem. Co więcej, w czasach liceum jeden mój znajomek nie mógł pojąć jak mogę Schenkera cenić bardziej niż Page’a, czy Blackmore’a. Generalnie nie jestem entuzjastą tzw. gitarowych hirołsów pokroju Vai’a czy Morse’a, którzy jedyne co mają do zaoferowanua to szybkie przebieraniem palcami po gryfie. Otóż technika to nie wszystko. Styl też się liczy. Dla mnie Michael Schenker miał (jako jeden z niewielu) zarówno jedno jak i drugie.
Schenker mógł mieć o wiele bardziej znaczącą pozycję niż takową ma. Problem w tym, że (jak w wielu podobnych przypadkach) bozia wraz z talentem obdarzyła go skłonnościami do używek. Efekt był taki, iż Michael niejedną odwykową klinikę (głównie alkoholową) w swoim żywocie odwiedził. Do tego dochodzi impulsywny charakter, który bynajmmniej nie ułatwiał współpracy z innymi. Już legendą obrosły opowieści o powodzie ostatniego rozstania z UFO (ponoć Schenker postanowił wypróbować wytrzymałość krzesła na plecach klawiszowca Paula Raymonda). Zresztą udziału w pociągnięciu Schenkera w alkoholową zapaść nie można odmówić pozostałym muzykom grupy. Sam Geddy Lee niedawno przyznał, że podczas wspólnej trasy Rush i UFO w 1977 roku, nigdy nie widział basisty Pete’a Waya bez kieliszka. Nie wspominając o tym, że niejednokrotnie się zdarzało, iż napruty w trzy dupy Way podczas koncertu potrafił najzwyczajniej spaść ze sceny. Cóz, ten rock’n’rollowy cyrk udzielił się również młodziutkiemu jeszcze wówczas Michaelowi...
A zaczynało się obiecująco. Młodziutki Schenker uczył się gitarowego rzemiosła od starszego brata – Rudolfa (który zachęcał go do nauki płacąc 1 markę za każdy wyuczony utwór), który dokoptował go do nieznanego wówczas jeszcze zespołu Scorpions. Podczas prac na pierwszym wydawnictwem kapeli („Lonesome Crow”) okazało się, że uczeń przerósł mistrza, a żeby było śmieszniej to podczas wspólnej trasy z UFO, Phil Mogg zwerbował właśnie tego młodszego z braci na miejsce w swojej grupie, zwolnione dopiero co przez Bernie’go Marsdena.
Później poszło z grubej rury; UFO zmieniło kurs ze space-rockowego na typowo hard-rockowy i zaczęli odnosić sukcesy. Płyty „Phenomenon”, „Force It”, No Heavy Petting”, „Lights Out” oraz koncertowa „Strangers In The Night” stały się klasykami, ugruntowaującymi pozycję grupy w hard-rockowej Premier League. Niemniej pociąg Michaela do butelki dawał o sobie znać i po koncercie w kalifornijskim Palo Alto w październiku 1978 doszło do wielkiej kłótni z Moggiem, po której Schenker dostał kopa z zespołu.
Potem nastąpiła krótka przesiadka w Scorpions (płyta „Lovedrive”), aby ostatecznie sformować własną kapelę (Michael Schenker Group), która wydała kilka naprawdę świetnych płyt (przy których nagrywaniu wyszło również lenistwo gitarzysty odnośnie nauki języka angielskiego; legenda głosi, iż podczas prac nad pierwszym albumem zespołu ówczesna małżonka Michaela robiła za tłumacza między gitarzystą, a resztą muzyków). Potem próba dostania się do zespołu Ozzy’ego Osbourne’a (w miejsce tragicznie zmarłego Randy’ego Rhodesa), kilka zapaści (zarówno tych muzycznych jak i używkowych) oraz powroty do UFO pomieszane ze wznowioną karierą solową złożyły się na dopełnienie ostatnich kilku dekad w karierze gitarzysty.
Nowy projekt Schenkera okraszony górnolotnie „Temple Of Rock” miał premierę dwa lata temu w postaci zatytułowanej w ten sposób płyty. Wydawnctwo troszkę nierówne, ale pozwalające patrzeć na nowy projekt szalonego Niemca z odrobiną nadzieji. Absolutnie niezłudną.
„Bridge The Gap” to kawał mocnego i konkretnego hard-rockowego grania. Grania takiego fajnego, z kopem i finezją, które uraczysz panie jedynie u przedstawicieli starszego pokolenia.
Przede wszystkim takich przysłowiowych wgniataczy jest tutaj przynajmniej kilka. Mroczny (by nie rzecz, że gotycki) „Where The Wild Winds Blow”, rozpędzone „Lord Of The Lost and Lonely” oraz “Land Of Thunder”, marszowy “To Live For The King” to tylko niektóre z atutów wydawnictwa. Wprawdzie momentami może robić się zbyt monotonnie i jednostajnie (“Rock’n’Roll Symphony”, „Because We Lied”, „Dance For The Piper”), ale na szczęście np. taki nieco epicki (zwłaszcza w śpiewie White’a) „Black Moon Rising” zaciera złe wrażenie. Poza tym ciekawostką - wyrównującą proporcje - jest (dodany jako bonus) „Rollin’”. Spokojny, niemal zwiewny i przyjemny dla ucha kawałek, stanowiący jakby anidotum na porcję decybeli poprzednich kilkunastu minut.
Całość jest świetnie zagrana. Doogie White czuje się w Temple Of Rock znakomicie, gardziołka nie żałuje i zdawać się może, iż na „Bridge The Gap” jego głos zajmuje równie ważne miejsce jak gitara Schenkera, co akurat nie jest ewenementem; zarówno Gary Barden jak i Graham Bonnet w przeszłości zdawali się być tymi, którzy przyhamowywali wirtuozerskie zapędy gitarzysty, sprawiając, że płyty takie jak „Michael Schenker Group”, czy „Assualt Attack” brzmiały dość równo, bez przesadnych szaleństw, ale konkretnie.
Omawiany krążek nie jest wydawnictwem specjalnie wybitnym. Ot, ponad trzy kwadranse miłego dla ucha (choć momentami troszkę zbyt przytłaczającego) cięższego grania, lecz bez powalenia na kolana i przesadnych wierszoklectw o ponadczasowości zawartej tutaj muzyki, bo takowej tutaj nie znajdziecie. Po prostu konkretne rzemiosło, utrzymane w - znanej z całej masy podobych płyt w dyskografii Schenkera – ramach hardrockowego, ale nie przekombinowanego grania.
Kto zna i lubi jego twórczość, gwarantuję, że się nie zawiedzie.