Oj, nie za dobrze dzieje się w obozie Rush. Alex cierpi na artretyzm, Neil na chroniczne zapalenie ścięgien Achillesa... Tylko Geddy jakoś się trzyma... Jakby nie patrzeć to panowie nie mają już po 21 lat i dopadł ich (jak to określa mój stary) syndrom SKS*. Prawda jest taka, że zebranie tych zaledwie trójki grajków było (głównie dla Geddy’ego) nie lada wyczynem. Do tego stopnia, że aby trasa „R40 Live” się w ogóle odbyła, muzycy umówili się, że próby do niej będą miały miejsce nie w rodzinnym Toronto, lecz w Kalifornii, gdzie obecnie mieszka Neil ze swoją nową żoną i córką, aby ten mógł być bliżej swojej rodziny. Zresztą perkusista nie był w ogóle chętny na kolejne tournee i zgodził się ją odbyć tylko dlatego (cytując Geddy’ego), że „czuł, że jest pozostałym członkom zespołu coś winien”**.
Do tego, aby zagmatwać sytuację jeszcze bardziej dosłownie kilka dni temu Peart ogłosił przejście na muzyczną emeryturę. Geddy zareagował niemal natychmiast zaprzeczając temu. Niezależnie od tego jaka prawda w tej chwili jest, fakt pozostaje faktem, że „R40 Live” może okazać się epitafium i pożegnaniem ze sceną oraz fanami tego jednego z najbardziej zasłużonych zespołów wszechczasów.
Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że materiał na „R40 Live” zarejestrowano w rodzimym Toronto wydaje się być bardziej niż wymownym...
Dlatego na zestaw nie ma co narzekać. Mając na uwadze powyższe nie będę stękał, że występ zaczyna się od papki-rąbanki z „Clockwork Angels” („The Anarchist”, „Headlong Flight”), czyli z płyty, której – chyba jako jeden z niewielu –jakoś najzwyczajniej w świecie nie trawię. Potem na szczęście jest już lepiej; są wątki z nowszych „Snakes and Arrows” (nieśmiertelny „Far Cry” i zawsze ciekawy instrumentalny „The Main Monkey Business”), czy „Vapor Trails” („How It Is” wypada nieco blado, to już lepiej chyba zabrzmiałby utwór tytułowy). „Animate” to już klasyk. Koszmarne „Roll The Bones” panowie mogli sobie już darować (zwłaszcza, że już grali ten numer całkiem niedawno na „Time Machine Tour”), jednakże w tym przypadku ciekawostką jest film wyświtlany w trakcie grania utworu w którym to rapowaną wstawkę odśpiewuje cała plejda gwiazd (m.in. Paul Rudd, Jason Segel, Peter Dinklage). Na szczęście wieńczące część pierwszą „Between The Wheels”, „Losing It” (gościnnie gra tutaj Ben Mink, ten sam który udzielił dźwięków swoich skrzypiec na pierwowzorze na płycie „Signals” w 1982 roku) oraz ponadczasowy „Subdivsions” są tylko zapowiedzią opum magnum tego wydrarzy się dalej.
Druga część to swoista lista szlagierów zespołu, do tego tych z bardziej progresywnych lat kapeli. Mam tutaj na myśli dość dawno nie odgrywane „Xanadu”, „Jacob’s Ladder”, czy „Natural Science”; wszystkie wciąż świetne i wytrzymujące próbę czasu. „2112” potraktowano nie tak po macoszemu jak na ostatnich trasach i odegrano nieco więcej niż tylko „Uwerturę” i „Temples Of Syrinx”. Niespodzianką na plus były również połączone tematy z obu części „Cygnus X-1”.
Na sam koniec tradycyjnie panowie poużywali sobie na swojej hardrockowej przeszłości, dając konkretnego czadu zwłaszcza w rozpędzonej wersji „Working Man” (hatts off to Alex Lifeson!), świetnie się przy tym bawiąc.
Co poza tym? Kilka filmików, w których Geddy, Alex i Neil znów nabijają się z samych siebie, często w dość surrealistycznej otoczce (zwłaszcza taki „No Country For Old Hens” może niejednego zaskoczyć). Cóż, grunt to mieć dystans do własnej osoby.
Na jednej ze stron załączonej do wydawnictwa książeczki dołączono cytat Ernesta Hemingwaya („It is good to have an end to journey towards; but it is the journey that matters, in the end”). Znów sentencja bardziej niż wymowna oddająca obecną sytuację w zespole… Choć krążą głosy, że jeśli Geddy (jakby nie patrzeć, zawsze nieformalny lider tria) się uprze to do Europy może jeszcze zawitają.
Oby. Fajnie byłoby się z nimi pożegnać również na Staym Kontynencie.
*Starość, k...a, starość.
**Geddy zapewne miał na myśli wsparcie jakie Neil od nich otrzymał pod koniec lat 90-tych, gdy perkusista w krótkim okresie czasu stracił córkę i żonę.