Chyba nie powinno być zaskoczeniem, że tak udana trasa jak ta promująca Nakręcane Anioły doczekała się swojej dokumentacji i to na różnych nośnikach. Zresztą ostatnio Rush wszystkie swoje trasy traktuje podobnie, a do tego od czasu do czasu dorzuca trochę archiwaliów. Lata lecą, do emerytury coraz bliżej, trzeba się jakoś na starość zabezpieczyć finansowo. Ale kiedy zobaczyłem granatowo-niebieską okładkę, to się ucieszyłem. A kiedy zobaczyłem, że jest to trzy płyty, to ucieszyłem się jeszcze bardziej, bo wiedziałem, że najpewniej będzie to cały koncert.
- To nie to – Agnieszka krótko podsumowała „Clowork Angels Tour”, mając w pamięci czerwcowy koncert tria w berlińskiej hali O2. Jasne, że nie to. Koncert jest optymalną forma obcowania z muzyką, ale nie zawsze i nie wszystko da się pooglądać na żywo. Zwykle jesteśmy skazani na muzykę „z puszki”. Bo przecież sam koncert to nie tylko sama muzyka. To adrenalina, emocje. To jeszcze sama wyprawa, atmosfera swego rodzaju święta, czasem spotkania ze znajomymi, potem gasną światła, słychać wrzaski, gwizdy, aż wreszcie ten pierwszy dźwięk ze sceny…
O samym zestawie utworów to nie ma się co wypowiadać – tak jak już napisałem w relacji z czerwcowego występu – mokry sen fana Rush młodszej generacji, który zaczynał ich słuchać w latach osiemdziesiątych. I dokładnie te same numery, które zamiotły publicznością w Berlinie, tu też wypadły najlepiej – czyli „Spirit of The Radio”, „Manhattan Project”, „Tom Sawyer”, czy „YYZ”. Pewnie jakbym dodał jeszcze „Subdivisions”, „Red Sector A” czy „The Big Money”, to się chyba nikt nie obrazi. O, byłbym zapomniał – nowe utwory – w Berlinie było ogólnie tak sobie/nieźle momentami dobrze, a tutaj jest naprawdę dużo lepiej. Przynajmniej połowa tego seta jest na bardzo dobrym poziomie. I nie będę wnikał czy coś tu studio pomogło czy nie. Chociaż na pewno nagrania z CAT podszlifowano w studiu – na przykład dograno chórki w „Wish Them Well”.
„Clowork Angels Tour” to dla mnie przede wszystkim wspomnienie niesamowitego, czerwcowego wieczoru. Próbuję nie oceniać tego żywca przez pryzmat koncertu z Berlina. Ale, kurde, nie da się… Zapomnieć o jednym z lepszych rockowych show, jakie widziałem? Dlatego podszedłem do zagadnienia z nieco innej strony – jako, że nie byłem w stanie ocenić tego albumu li tylko pod kątem muzyki, postanowiłem skupić się na czymś innym. Byłem ciekaw ile z tej koncertowej magii ostanie się na samej blaszce z muzyką. Szczerze mówiąc – niewiele. Ale dobrze, że coś w ogóle. I chyba więcej się nie da. Berliński show zapamiętałem przede wszystkim jako niesamowicie dynamiczne przedstawienie – zespół zaczął od „Subdivisions”, dwa numery później było „Force Ten”, czyli nomen-omen – 10 w skali Beauforta, a potem tylko podkręcał tempo. Płyta też to oddaje – „Clowork Angels Tour” to jedna z bardziej energicznych i energetycznych koncertówek tria. Dokładnie z takim samym wykopem wymiatali na scenie. A może nawet jeszcze większym. Dlatego na pewno warto tego posłuchać.
Trochę technikaliów: Nagrania pochodzą z kilku amerykańskich koncertów z listopada 2012 roku – Phoenix 25.11, Dallas 28.11 i San Antonio 30.11. Tak jak sam koncert, tak i to wydawnictwo podzielone jest na trzy części – na pierwszej płycie są utwory starsze, przede wszystkim z lat osiemdziesiątych. Potem była przerwa i zaczynała się druga część, czyli najnowsze utwory z „Clockwork Angels” (druga płyta zestawu), a zaraz po nich znowu starsze kawałki i bisy (trzecia płyta).
Ilu by tu gwiazdek dać…? Właściwie raczej powinno być bez oceny, bo jakoś trudno mi to racjonalnie oceniać. Ale dam osiem i nikt nie będzie poszkodowany. A ten żywiec na pewno na tyle zasługuje.