Enya
Odcinek drugi – Thunder And Lightning, czyli jak grom z jasnego nieba.
A przy okazji – Ćwiara Minęła AD 1988™!
No i Orinoko popłynęło. I przespacerowało się po konkurencji jak słoń po mrówce. Chociaż konkurencja wtedy zbyt mocna nie była, a lata osiemdziesiąte starzały się w niezbyt ładny sposób. A konia z rzędem temu, kto słyszał o Enyi przed "Watermark". Niby był debiut dwa lata wcześniej, ale był to raptem koniec siódmej dziesiątki w Wielkiej Brytanii, czyli kupili to rodzina, krewni, znajomi i losowo wytypowani pracownicy BBC (wydawcy albumu).
Enya to było coś nowego. Przynajmniej takie to sprawiało wrażenie. Właśnie - tylko wrażenie, bo celtycki pop, plus elektronika i dużo pogłosu, wcale nie było patentem szczególnie nowym. Kilka lat wcześniej z podobnym powodzeniem zastosował to Clannad - singiel z tematem przewodnim do serialu "The Harry's Game" był ich pierwszym dużym sukcesem na rynku brytyjskim i właściwie otworzył im drzwi do sławy. Można byłoby zarzucić Enyi, że skopiowała pomysł rodzeństwa, ale wtedy, kiedy Clannad powoli przepoczwarzał się grupy folkowej w zespół pop-rockowy z folkowymi korzeniami ("Fuaim"), to Enya tam grała na klawiszach i śpiewała w chórkach, a producentem zespołu był Nicky Ryan. Czyli pomysł mógł być wspólny, tylko jako, że drogi rodzeństwa się rozeszły, każde zrobiło to potem po swojemu.
Po bardzo dobrym, acz niedocenionym debiucie, przyszedł czas na „Watermark”. Tym razem nie była to ścieżka dźwiękowa do filmu, a całkiem autonomiczne dzieło. Singlem promującym cały album było „Orinoco Flow” i to był ten kamień, który wywołał całą lawinę popularności. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że był to jeden z bardziej zaskakujących sukcesów lat osiemdziesiątych. Z drugiej strony, Orinoko miało wszystkie możliwe papiery, żeby takim wielkim przebojem zostać – świetna melodia, ciekawa i oryginalna aranżacja. I z pewnością bez sukcesu „Orinoco Flow” nie byłoby sukcesu „Watermark”. O tym albumie możemy powiedzieć, że ma wszystkie zalety debiutu, a nie ma jego ograniczeń (nie musiało być to muzyką ilustracyjną). Jest jeszcze lepiej dopracowany stylistycznie i jeszcze lepiej wyprodukowany. Muzycznie również jest znakomity. Jednak, jeśli się dobrze przyjrzeć, to jedynie Orinoko nadawało do gonienia po listach przebojów. Pamiętam, jak Marek Niedźwiecki powiedział wtedy, że oprócz tej piosenki nie ma już co wybierać do radiowego grania. I miał rację. Zresztą zobaczmy co potem wydano na singlu – „Evening Falls”. Śliczne, ale tak się to nadawało do podbijania list przebojów, jak szczerbaty do reklamowana pasty do zębów. Przebojem nawet dość sporym było, ale było siłą powodzenia poprzedniego hita. Z tego, co powyżej napisałem, mogłoby wynikać, że dla mnie „Watermark” to tylko Orinoko i nic więcej. Na pewno nie. To tylko najbardziej znany fragment tego albumu i jego wizytówka, to lokomotywa, która pociągnęła go do światowego sukcesu. Świetnej muzyki znajdziemy tutaj dużo więcej, właściwie co utwór to perełka. Czy to kameralne „On Your Shore” i „Evening Flls”, czy patetyczne, kościelne (a nawet katedralne, ze względu na swój rozmach) „Cursum Perficio”, czy przepiękne instrumentalne miniatury „Watermark” i „Miss Clare Remembers” – wszystko to jest niesamowite i do tego z jakby zupełnie innej bajki, niż reszta ówczesnej muzyki. Jedynie podobnie magiczne rzeczy czasami się w 4AD trafiały.
Jest to jedna z takich płyt, które są jedyne. Coś takiego zdarza się tylko raz, bo potem nie ma już takiego elementu zaskoczenia, bo potem nie ma już tak dobrych pomysłów, bo poprzeczka zawieszona została już tak wysoko, że artysta już nie potrafi przeskoczyć samego siebie. Tak było w przypadku Enyi. Wyszło jej dzieło naprawdę wspaniałe, wielkie i niezapomniane. Sztandarowy album lat osiemdziesiątych. Za to jej dalsza kariera, to mniej lub bardziej nieudane próby nagrania „Watermark II”. Ale … nie uprzedzajmy wypadków.