12 Odcieni Papużki Falistej, czyli krótki ArtRockowy przewodnik ornitologiczny – odcinek 5.
Jak wspomniał Wojciech, poprzez płytę „In For The Kill” papuzia przeistoczyła się w sokoła; groźne, drapieżne stworzenie, które wie, czego chce. Ten krążek z 1974 roku jest jednym z dwóch, które uważam za najlepsze w dyskografii kapeli. Omawiany dziś „Bandolier” jest drugim z nich.
Wojciech napomknął, że „In For The Kill” obok artystycznego, odniosło również sukces komercyjny. 29. miejsce zawojowaniem list trudno nazwać (zwłaszcza jeśli do tego porówna się wyniki konkurencji), a kolejne trzy pokolenia rodu Shelley’ów Ferrari Testarossami rozbijać się raczej nie będą, ale lepsze to, niż nic. Tym bardziej, że historia łaskawa dla Budgie nie była; wyższego wyniku już nie osiągną.
„Bandolier” to kontynuacja drogi poprzedniczki z pewnymi urozmaiceniami. Jedni nazwą „Slipaway” i „Who Do You Want For Your Love” dziwactwami; ja natomiast powiem, że to pewne odmienne smaczki, dodające pikanterii całości.
Pierwszy z nich to fajnie snujący się gitarowy motyw, podchodzący pod funky. Wprawdzie Shelley, śpiewający jak baba, pasuje tutaj jak ta lala do „Koko Euro Spoko”, jednak o dziwo całość zupełnie nie drażni, by nie rzec, że ciekawie się jej słucha. Tak jakby na przeciwwagę ciężkości poprzedniego longplaya.
Gdzieś dawno temu czytałem, że „Who Do You Want For Your Love” musieli kiedyś usłyszeć Kiedis i Pchełka zanim, założyli Red Hot Chili Peppers. Nie jestem w stanie się do tego stwierdzenia odnieść, jako że fanem RHCP (delikatnie powiedziawszy) nie jestem. Kawałek może i rzeczywiście niesie ze sobą tę lekkość i luz poczynań Pampersów, jednak czy aby na pewno ten numer był protoplastą tego, z czego kalifornijski kwartet dwie dekady póżniej zasłynie? Na to pytanie niech już każdy sam sobie odpowie.
Poza tym „Bandolier” wypełniają już konkretne wymiatacze, utrzymane w wypracowanym na poprzedniej płycie papuzim stylu. „Breaking All The House Rules” to świetna gitarowa - otwierająca i prowadząca całość – partia. „I Can’t See My Feelings” to fajny, rozbujany rytm, a „I Ain’t No Mountain” to ciekawie wyluzowany kawałek z miłym dla ucha refrenem.
Natomiast „Napoleon Bona – Parts 1&2” to już osobna bajka. Dwie części; pierwsza to delikatnie i wolno snująca się niby-balladowatość, natomiast druga to metalowa jazda bez trzymanki. Mamy tutaj i konkretny riff i świetnie nakręcającą całość sekcję rytmiczną i wreszcie ekspresyjny wokal Shelley'a. Majstersztyk jak się patrzy i wzór dla kolejnych pokoleń szarpidrutów nt. tego, jak stworzyć konkretną, dającą kopa hard-rockową formę bez przynudzania i przerostu ciężkości brzmienia nad klimatem.
„Bandolier” jest płytą, która wieńczy najlepszy okres działalności zespołu. Te pięć pierwszych krążków papugi to podstawowy elementarz początkującego hard-rockowicza. Są riffy, konkretne brzmienie i cała masa zapadających w baniak melodii.
Potem już bywało różnie. O tym jednak w kolejnych odcinkach...