12 Odcieni Papużki Falistej, czyli krótki ArtRockowy przewodnik ornitologiczny – odcinek 11.
Papug z parapetami grający po amerykańsku. Dla starych i co bardziej konserwatywnych fanów Budgie powód do poważnych zaburzeń kardiologicznych typu „pulpetacja” serca. Ale zacznijmy od początku.
Jednymi z pierwszych utworów Budgie, które miałem przyjemność usłyszeć były „Alison” i „Hold on To Love”, właśnie z „Deliver Us from Evil”. Nie powiem, spodobały mi się. Gdzieś w tym czasie było też „Time to Remeber” , a nieco wcześniej „I Turned to Stone” i „She Used Me Up”. Jakiś czas później przeczytałem mocno niepochlebną recenzję „Deliver…” i zacząłem się zastanawiać, czy płyta z której pochodzą dwa takie fajne kawałki może być taka zła? Lata, lata później mogłem się nausznie przekonać, że wcale zła nie była, a nawet wprost przeciwnie. Ale ja z takim papugiem nie miałem żadnych kłopotów, bo lubię i klawisze w rockowych zespołach, i lubię AOR. A kogoś, kto lubił stare Budgie, do tego nie lubił syntezatorów i muzyki zza wielkiej wody, to mogła jaśnista krew zalać. No to nie dziwota, że ten krążek zbierał (i zbiera) tak kiblowe oceny.
A mnie, jak już wspomniałem, „Deliver Us From Evil” się podoba. Uważam, że sprawdził się pomysł, żeby dokooptować do zespołu klawiszowca, do tego z takim progresywnym zacięciem, jak Mackay. Muzyka grupy nabrała nieco innego wymiaru. I wcale nie chodzi tu o złagodzenie brzmienia, bo aż tak drastyczne to nie jest, jak mogłoby się wydawać, a dobrze poprowadzone syntezatory potrafią nawet dodać dynamiki. Nie było to takie proste dodanie klawiszowych akompaniamentów do rockowych numerów. Te partie stały się integralną częścią utworów, na przykład "N.O.R.A.D. (Doomsday City)" – bez parapetów tego numeru nie ma i taki fajny Rush im z tego wyszedł, bardzo ciekawa rzecz. Albo gitarowo-klawiszowy dialog w finale Don’t Cry”. Albo grające w kontrze syntezatory w „Truth Drug”. Albo… takich smaczków znajdziemy więcej. Ktoś nad tym naprawdę popracował.
Co prawda była to płyta, która w zamierzeniu miała zaistnieć na rynku amerykańskim, ale wydaje mi się, że zespół się chyba przed tym bardzo nie bronił. Ta amerykańska wersja papuga miała być bardziej glam i radio-friendly, ale rockowego pazura raczej nie straciła. Chociażby z powodu właśnie tych pomysłowo przygotowanych partii instrumentów klawiszowych. Ale najważniejsze jest to, że tu jest sporo bardzo fajnych kompozycji. Widać wena członkom zespołu dopisała. Najsłabsze są dwie „wrzutki” spoza zespołu „Young Girl”, oraz „Bored with Russia” Beau Hilla, które przytargał producent Don Smith, z myślą o singlu promującym całość. Tu najbardziej słychać tą Amerykę. I to właściwie cały ten AORowy trybut. Reszta to uczciwy hard-rock, dobrze wpisujący się w estetykę tamtych czasów, czyli początku lat osiemdziesiątych. A „Flowers in The Attic” i „Alison” to co? – Mógłby ktoś zakwestionować hard-rockowść reszty materiału, wskazując na te dwa utwory. No co? Rockowe ballady, do tego obie dobre. Coś takiego bywało zawsze na płytach wykonawców hard’n’heavy – żadna nowość. Może „Alison” jest nieco zbyt cukierkowe, ale melodia fajna. Za to patetyczna „Flowers in The Attic” idealnie wpisuje się w kanony gatunku. Zresztą w wersji koncertowej, bez tych sztucznych stringów wypada jeszcze bardziej rasowo.
Moim zdaniem „Deliver Us from Evil” to najbardziej user-friendly płyta Budgie. Ale efekt ten nie uzyskano wcale kosztem jakichś artystycznych kompromisów. Moim zdaniem wcale nie jest to płyta słabsza niż „Nightflight”, nawet chyba lepsza. Może nie taka ognista jak „Power Supply”, czy klasyczna, jak „In For The Kill”, ale za to wyrazista, mająca swój styl i bardzo efektowna. I co najważniejsze – bez żadnych przestojów, bo nawet wspomniane „Bored with Russia” i „Young Girl” wcale nie są złe. Chociaż wybranie tego „Borred…” na singla chyba nie było specjalnie dobrym pomysłem, bo żadnej kariery nie zrobił. Na liście Trójki całkiem dobrze radziły sobie „Hold on To Love” i „Alison” – może je trzeba było promować? Sądząc po wynikach w Polsce – chyba tak. Gorzej by chyba nie było. Szczególnie „Hold on to Love” mógł zamieszać – zadzierżysty rocker z dobrym riffem, dobrą melodią i szybko wpadającym w ucho refrenem. A propos „Alison” – wtedynie wiedziałem jeszcze, że to imię żeńskie i dziwiłem się, jak to można nagrać piosenkę o silniku lotniczym, bo słowo Alison kojarzyło mi się z jednostką napędową do całej rodziny P-40 i wczesnych Mustangów.
Dlaczego się jednak nie udało? Z kilku powodów. Nieodpowiedni singiel – na pewno. Poza tym może i płyta była dobra, ale pomysł na nią był niespecjalny. Liczyć, że zespół kojarzony z trochę innym graniem zdobędzie sobie nową publiczność, w nowych czasach, kiedy powoli zaczęły dochodzić do głosu kapele typu Motley Crue, Twisted Sister, Quiet Riot, które i grały i wyglądały. A Budgie może i grało, ale nie wyglądało. Wydaje mi się, że ten taki swego rodzaju skok w bok był podyktowany pewna desperacją. Może wreszcie uda się przebić do szerszej publiczności. No nie udało się, a zespół niedługo później zakończył działalność. Na długo.
Dobra, to ja już o papugu chyba tyle. Ostatnie Budgie oprawi kolega Horyszny.