„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 13
Nadszedł czas na napisanie kilku słów o chyba najbardziej kontrowersyjnej płycie w całej dyskografii Eloy. „Metromania” budzi w fanach poczynań Bornemanna i spółki tak samo skrajne emocje niczym „90125” w szeregach entuzjastów Yes, czy „Under Wraps” u miłośników Jethro Tull...
Pamiętam jak dawno, dawno temu Bartek Chaciński w nieodżałowanym „OFF-ie” nie zostawił na kawałkach z „Metromanii” suchej nitki określając ją plastkiem. Tak więc, gdy jakiś czas później wydawnictwo trafiło w moje ręce bałem się się tego co zastanę przy pierwszym odtworzeniu.
Komuś kto usłyszy płytę po raz pierwszy na pewno dozna niezłego elektrowstrząsu. Przeskok jest mniej więcej taki jak przejście z Dolcana Ząbki do Bayernu Monachium. Ktoś kto bezwietrznie tkwił i przywykł do dotychczasowego stanu, został brutalnie przygnieciony nową rzeczywistością.
Pierwsze oznaki tego, że idzie nowe słychać już od otwierającego całość „Escape To The Heights”; perkusyjne tykty, ostra gitara, panosząca się wszędzie elektronika do tego vocoder. Panowie postawili na nowoczesność pełną gębą. Jest może i plastikowo, ale to tylko opakowanie. Muzyczne pomysły są wciąż (erste) bundesligowe.
Nieco spokojniej w „Seeds Of Creation”, choć brzmieniowo jest w tym samym klimacie.
Dalej mamy balladowaty, ciekawie zbudowany z umiejętnym stopniowaniem napięcia „All Life Is One”, w którym vocoder prowadzący główną partię wokalną wcale nie drażni oraz troszkę nijaki „The Stranger”. To wszystko to jednak jedynie wprowadznie do tego ci najlepsze na "Metromanii". Gwóźdź programu to dwa następne numery.
„Follow The Light” to w sumie dość prosto skonstruowana mini-suitka, z płynnymi przejściami kolejnych fragmentów jeden w drugi, mocnymi męskimi i żeńskimi partiami wokalnymi oraz ciekawymi partiami syntezatorów. Znów, brzmienie inne, ale to wciąż klasyczny Eloy, który nie gubi nic ze swoich atutów.
„Nightriders” to chyba najmocniejszy i najbardziej drapieżny numer Eloy ever. Tnący niczym piła tarczowa riff, podparty mocnym śpiewem Bornemanna i potęgującymi wrażenie ciężkości partiami klawiszy jest świetnym wgniataczem do tego fajnie prowadzonym i zapadającym w pamięć. A do tego gitarowa solówka a la Gilmour... miodzio!
Na koniec utwór tytułowy. Karkołomne otwierające partie klawiszy nie przeszkadzają w odbiorze całości, gdyż bardziej uwagę przykuwają ciekawa linia melodyczna, fajnie prowadzony wokal Bornemanna i generalna miła dla ucha nośność kawałka.
Płyta przez wielu wyklęta, ale przeze mnie niemal uwielbiana. Sześć świetnych kompozycji (na siłę można sie doczepić do mierności „The Stranger”), które pomimo przesiąkniętą do szpiku nowocześnością i produkcją klasyczną dla lat 80-tych bronią się więcej niż na przyzwoitą notę. Cała masa ciekawych pomysłów, znakomitych melodii... a że Eloy zaczęli brzmieć inaczej niż do tej pory? Cóż, widocznie taka była cena pójścia z duchem czasu.
O ile płyta przeszła bez echa w rodzinnych RFN-ie (nie wbiła się nawet do pierwszej setki najlepiej sprzedających się longplay’ów) o tyle grupa ponownie została zauważona w Wielkiej Brytanii. Zespół odbył nawet mini-tournee wyprzedając koncerty w londyńskich Jubilee Gardens oraz słynnym Marquee (trzy wieczory z rzędu). Pojawiły się nawet propozycje dalszych występów, ale na zapotrzebowanie nie miał kto odpowiedzieć, gdyż zespół już nie istniał. Panowie poobrażali się śmiertelnie na siebie i każdy z muzyków wracał do rajchu osobno. Podobno kroplą, która przelała czarę goryczy był fakt, że Bornemann był pozostawiony samemu sobie przy produkcji płyty, podczas gdy panowie Arkona, Folberth i Matziol przyjęli intratną propozycję skomponowania muzyki do pewnego filmu sensacyjnego, mając ostateczne szlify nad „Metromanią” w głębokim poważaniu.
O tym jednak następnym razem.