Eddie Jobson to z jednej strony postać niezwykle ceniona w progresywnym światku, z drugiej jednak to taki troszkę... niespełniony talent. Dlaczego tak się stało? Ciężko powiedzieć. Może za wcześnie został rzucony na głeboką wodę, nie będąc do końca ukształtowanym muzykiem? Może częste zmiany pracodawców o dość dużym rozstrzale stylistycznym sprawiły, że Edwin nie wiedział, za co ostatecznie ma się złapać? Fakt pozostaje faktem, że Jobsona zdecydowanie bardziej cenimy za działalność „u innych” albo „z innymi”, aniżeli solo.
Już w wieku 7 lat biegle przebierał paluszkami po klawiaturze, do tego nauczył się grać na skrzypcach. Mając 16 lat próbował dostać się do Royal Academy of Music, lecz został odprawiony z kwitkiem, bo był za młody. Kazano wrócić mu rok później. Tego już jednak nie zrobił; niedługo później grając ze swoim zespołem jako support dla Curved Air zaproszony został, aby wypełnić lukę po odejściu klawiszowca Francisa Monkmana i skrzypka Darryla Waya i w związku z tym dalsza edukacja poszła w odstawkę.
W Curved Air nie wytrwał długo. Płyta „Air Cut” z 1973 roku to jedyny poważny ślad, jaki pozostawił po sobie w kapeli Sonji Kristiny (w 1990 roku ukazała się jeszcze płyta „Lovechild” z odrzutami z sesji „Air Cut”), gdyż już wtedy Eddie kolaborował z Bryanem Ferry, wpierw na jego solowej płycie „These Foolish Things”, a później w Roxy Music, obejmując wakat po Brianie Eno. Tutaj zagrzał miejsce już dłużej. Bilans: 3 studyjne płyty i jedna koncertowa. W międzyczasie poproszony został przez Roberta Frippa, aby poprawić w studiu partie skrzypiec i fortepianu w trzech utworach na szykowaną koncertową płytę „USA” King Crimson, z których wersji lider Karmazynowego Króla nie był zadowolony. Potem miał trafić do Procol Harum, ale wybrał jednak współpracę z Frankiem Zappą.
Za szczytowy w karierze Jobsona uważa się (zupełnie słusznie) okres współpracy z Johnem Wettonem w supergrupie U.K. Dwa świetne studyjne albumy (plus jeden koncertowy), zupełnie nie wpasowujące się w ówczesne (zmierzchowe dla rocka progresywnego) trendy, pozostają do dziś wzorem dla wielu młodych zespołów.
Później nastąpiło nieplanowane członkostwo w Jethro Tull (album „A”, na którym zagrał Jobson, miał być pierwotnie solowym krążkiem Iana Andersona), oraz druga przymiarka do Yes (pierwsza podobnież nastąpiła w roku 1974, a Jobson był brany pod uwagę jako potencjalny następca Ricka Wakemana), gdy na kolegów obraził się Tony Kaye. Niestety udział Eddiego ograniczył się do udziału w klipie do „Owner Of A Lonely Heart” i kilku prób przed trasą, gdyż księgowy Kaye'a dosadnie wytłumaczył byłemy klawiszowcowi Yes, że lekkomyślna decyzja o opuszczeniu zespołu może przybliżyć go do nie końca przyjemnego spotkania z komornikiem. Kaye się zreflektował i wrócił, jednak Jobsonowi nie przypadł do gustu pomysł dzielenia „klawiszowych obowiązków” z kimkolwiek, zwłaszcza z kimś tak miernym w swojej profesji, jak Kaye...
Niemniej pozostał bez fuchy. O dziwo, z zapotrzebowaniem na album solowy do Edka zgłosiło się Capitol (znaczy się amerykański oddział EMI). Wybór to dość dziwny; czasy nie te, artysta też nie z pierwszych stron „Bravo”... Wprawdzie jeszcze stosunkowo młody (28 lat), ale kręgi, w jakich się obracał, sukcesu komercyjnego nie gwarantowały...
Tak zresztą z „The Green Album” się stało.
Nie chodzi nawet o samą formę, gdyż próba syntezy rocka progresywnego z szalejącym w tamych czasach electro-popem nie była jeszcze najgorszym pomysłem. To samo wykonanie pozostawiało troszkę do życzenia.
„The Green Album” (delikatnie powiedziawszy) nie jest płytą bez wad. Przede wszystkim Edzio okazał się dość miernym wokalistą. Może i warunki głosowe miał jako tako przywoite (tu i ówdzie potrafił wyżej wyciągnąć), ale warsztat nie wynagrodzi braku charyzmy za mikrofonem. Wokale zdają się nie razić, jednak wyraźnie czegoś w tej sferze brakuje.
Sprawa druga to same kompozycje. O ile jeszcze całość brzmieniowo zdaje trzymać się jakoś kupy (spleciona niby niby-orwellowską opowieścią o dość tajemniczym totalitaryzmie), o tyle płyta jest zbiorem nie zawsze udanych kompozycji.
Jest często piosenkowo, czy to w formie bardziej ambitnej („Resident”, „Who My Friends...”, „Through The Glass”), przystępnej („Turn It Over”, „Listen To Reason”) czy quasi-balladowej („Easy For You To Say”). Mamy też sporo instrumentalnych fragmentów, które chyba wypadają zdecydowanie najlepiej, jak chociażby nieco chopinowe w klimacie „Prelude”, czy delikatny i spokojny „Nostalgia” (z fajną partią skrzypiec), jednak często brakuje motywów bardziej zapadających w pamięć. Jak już wspomniałem, ani brzmieniowo, ani produkcyjnie, ani tym bardziej wykonawczo nie ma się do czego przyczepić. Niemniej słuchając kilku utworów, albo przynajmniej niektórych ich fragmentów, trudno oprzeć się wrażeniu, iż są one nie do końca przemyślane. Jest troszkę niepotrzebnych dłużyzn („Through The Glass”, „Who My Friends...”), które momentami zaczynają męczyć, a w miejsce tego brakuje kilku – tak dla równowagi - fajniejszych momentów.
Jak już wspomniałem wyżej: zamysł dobry, tylko z wykonaniem nieco gorzej. Zresztą jakby na potwierdzenie, wyniki sprzedaży mówiły same za siebie. Płyta na rynku przepadła i nie pomógł jej nawet efekciarski teledysk do przebojowego (i w sumie jednego z lepszych na krążku) „Turn It Over”.
Pomimo pewnych wad wydawnictwa, nawet po latach słucha się go w miarę przyjemnie. Jeśli tylko odłoży się w zakamarki umysłu oczekiwania na zbieżności ze stylistyką chociażby z „Danger Money” U.K., to „The Green Album” może nam całkiem miło wypełnić trzy kwadranse życia. Bez porywów, bez szaleństw i górnolotności, ale z w miarę przyzwoitym poziomem i lekko kulawymi, ale w sumie sympatycznymi kompozycjami.
Co dalej? Planowana kontynuacja (roboczo zatytułowna „The Pink Album”) nie wyszła poza sferę planów i początkowych szkiców. Zamiast tego dwa lata później ukazuje się utrzymana w klimacie new-age płyta „Theme Of Secrets” (z nieśmiertelnym „Inner Secrets”), po której Jobson znika ze świata muzycznego. Jego nazwisko okazjonalnie pojawiało się jako autor muzyki filmowej (głównie seriali takich jak „Viper”, czy „Nash Bridges”), a jeszcze rzadziej jako członek bardziej trwałych typowo rockowych projektów. Wprawdzie coś tam niby pokoncertuje okazjonalnie, czy to z Crimson ProjeKct, czy to ze zreformowanym U.K. (spore nadzieje łączono również z projektem UKZ), ale bardziej długoterminowy powrót na scenę jakoś nie do końca przemawia do Jobsona.
Zresztą, czy Jobson tego potrzebuje? Najwyraźniej nie. A zdaje się być osobnikiem, który wie, co robi.