Dla fana Głębokiej Purpury Glenn Hughes jest postacią dość kontrowersyjną i wywołującą mieszane odczucia. Może nie aż tak jak w przypadku Joe Lynn Turnera (czy – w mojej prywatnej ocenie – również Dona Aireya), lecz zawsze. Specyficzny sposób śpiewania (słynne piski) to jedno, a skierowanie brzmenia prawdziwego hardrockowego wymiatacza - jakim Deep Purple przecież był - na dość przyziemnie soulująco-funkujące tory (zwłaszcza na płycie „Stormbringer” ta tendencja byłą szczególnie widocza) to drugie. Dlatego w ostatecznym rozrachunku, nawet pomimo przyzwoitej zawartości pozostałych wydawnictw Deep Purple, na których na liście płac firmowało nazwisko Hughesa, nie są one nie stawiane w tym samym rzędzie co (jeśli nie obok takich dzieł jak „In Rock” czy „Machine Head”, to przynajmniej) „Fireball”, „Perfect Strangers” czy „The Battle Rages On...”, na tle których wcale nie muszą wypadać tak najgorzej...
Zresztą skłonność do używek Hughesa nie pozostawała bez wpływu na jego dyspozycję, zwłaszcza po tym jak Purpura wyzionęła ducha. Na dobrą sprawę muzyk problemy z nałogiem - z którym się borykał - ciągnął za sobą aż do początku lat 90-tych, kiedy to jego organizm w końcu powiedział „dość”, doznając czegoś na wzór zawału, a Hughes uznał, że to znak od Boga, aby wreszcie się wziąć za siebie.
Dotychczasowe solowe poczynania byłego basisty Deep Purple nie rozgrzewały przesadnie publiczności (nawet tej z purpurowego kręgu), ale muzyk mozolnie odbudowywał swoją reputację, zwieńczoną dość zaskakującym sukcesem (zwłaszcza artystycznym) Black Country Communion.
Tegoroczny „Resonate” jest chyba pierwszą taką płytą w dyskografii muzyka, gdyż sam zainteresowany stwierdził w jednym z wywiadów, że pomimo fascynacji funkiem czy soulem to jednak mocny rock jest tym, co najgłośniej gra mu w duszy. Ta właśnie płyta odzwierciedla takie właśnie podejście.
Jest konkretnie i z porządnym kopem. „Heavy”, „My Town”, ”How Long” i „Flow” to soczyste hardrockowe mięcha, w których nie ma przysłowiowego zmiłuj. Troszkę bardziej przebojowo - aczkolwiek niekoniecznie lżej - jest w „Let It Shine” i „God Of Money”. Natomiast dla odmiany w „Steady” i „Stable & Go” usłyszeć można kilka odrobinę bardziej wyważonych fragmentów.
Przerywników jest kilka: balladowato robi się w „When I Fall”; wolniej, ale całkiem przyjemnie. Linia melodyczna miła, przyciszone imitacje smyków w tle również. „Landmines” jest takim bardzo nieśmiałym wypadem w czarne rejony fascynacji muzycznych Hughesa, lecz całość utrzymana jest w konkretnej, ciężkawej konwencji.
Wieńczący całość „Long Time Gone” jest z kolei taką mieszanką całej zawartości „Resonance” w pigułce, gdyż jest i mocno i z feeling’iem i z kilkoma bardziej stonowanymi dźwiękami.
Co najbardziej zaskakuje na płycie, to niesamowita świeżość i przede wszystkim moc, która drzemie w każdej z kompozycji zamieszczonych na krążku. Wokalnie Hughes wciąż jest pierwszoligowym krzykaczem i w przeciwieństwie do kilku swoim kolegów po fachu o zbliżonej metryce urodzenia (Gillan, Coverdale) jego struny głosowe wciąż dają radę i nie słychać po nich, że przebieg mają taki, a nie inny. Jednakże jedyny zarzut do „Resonance” jest taki, iż jest to płyta troszkę jednostajna, chwilami monotonna. Osobiście nic do ciągąt Hughesa w kierunku funku i soulu nie miałem, stąd wydawć się może, iż momentami takiego urozmaicenia na płycie, przynajmnie według mnie, brakuje.
Na szczęście krążek jest na tyle ciekawy, że bez takich dodatków broni się na ocenę bardziej niż przyzwoitą.