Paul Rodgers do niedawna nie miał najlepszej passy. Panowie May i Taylor nie za bardzo potrafili sobie poradzić nie tyle ze stratą Freddie’go co z towarzyszącym temu odpływowi gotówki. Stąd też kierując się zasadą, że nie mu ludzi niezastąpionych wymyślili sobie, że znajdą sobie nowego frontmana. Mówiło się George’u Michaelu, czy Robbie’m Williamsie jako potencjalnych kandydatach na schedę po Mercurym, lecz wybór ostatecznie padł na wokalistę Free i Bad Company. Jedynym, który miał jaja w tej całej zadymie był moim zdaniem John Deacon, który ponoć propozycję powrotu do pracy pod sprawdzoną nazwą najzwyczjniej w świecie wyśmiał.
Wszysztko fajnie tylko ten zabieg miał w sobie dwie zasadnicze wady, które skazywały cały projekt na porażkę już w przebiegach. Po pierwsze: wspomniana wyżej zasada, że nie ma ludzi niezastąpionych w tym przypadku nie miała zastosowania, gdyż Freddie to Freddie. Jedyny, wyjątkowy i niepodrabialny. Po drugie: głos Rodgersa to zupełnie inna bajka. Nie jest lepszy, czy gorszy, po prostu inny. Stąd efemeryda ‘Queen + Paul Rodgers’ przepadła z krerestem.
Na nieszczęście na Bogu ducha winnego Rodgersa wylano wiadro pomyj, które ten znosił do czasu. Potem odszedł. Żeby było śmieszniej, May i Taylor nie zrażeni niepowodzeniem zrobili konkurs pod tytułem ‘im większy pajac, tym bardziej się nada’. W ten oto sposób w zespole zameldował się Adam Lambert. Ciekaw jestem, kto będzie następny w kolejce, gdy trzeba będzie znaleźć nowego frontmana. Idącym ostatnim tokiem myślenia muzyków Queen, będzie to zapewne Conchita Wurst...
Jednak wracając do samego Rodgersa...
Jego solowa kariera pod rozpadzie Bad Company nie układała się tak jak sam muzyk by sobie to wymarzył. Zarówno solowa płyta „Cut Loose” jak i krążki The Firm z Jimmy’m Page’m szału nie zrobiły. Miał on jednak swoje momenty. Tym najjaśniejszym był zapewne rok 1993 w którym ukazał się krążek „Muddy Water Blues”, na który zebrała się cała plejada gitarowych wymiataczy z Davidem Gilmourem, Gary’m Moore’em, Slashem i Trevorem Rabinem na czele by oddać hołd legendzie bluesa. Album odniósł zasłużony sukces zwieńczony zaproszeniem na festiwal w Woodstock na którym to występ Rodgersa (towarzyszył mu Slash) na mniejszej scenie były jednym z niewielu jasnych punktów całej imprezy.
Omawiany dziś koncert z Rockpalast Open Air Festival z niemieckiego Loreley już nie odbył się w tak doborowej obsadzie, ale skład Rodgers-Whitehorn-Lockrie-Copley podołał zadaniu i stworzył świetną muzyczną ucztę. Bombowo zabrzmiały nie tylko numery ze wspomnianej wyżej płyty na czele z rozciągniętym do dziesięciu minut „Rolling Stone”, lecz przede wszystkim zestaw zaczynający się od numeru 8. ”Wishing Well”, "Mr Big”, „Fire and Water”, klasyczny „The Hunter”, „Can’t Get Enough”,, czyli wszystko co najlepsze z Free i Bad Company w jednej setliście to miód na uszy każego fana rocka lat 60-tych i 70-tych, a odśpiewane razem w publiką nieśmiertelne „All Right Now” to dowód nieśmiertleności dorobku Paula Rodgersa, który ostatnimi czasy zostaje zupełnie niesłusznie zdeprecjonowany przez pryzmat współpracy z May’em i Taylorem.
Co więcej, dobra (muzyczna passa) frontmana Free nie skończyła się wraz z występem w Loreley. Kilka lat później z tymi samymi ludźmi - którzy wspomogli na rzeczonym koncercie - nagra płytę „Now”. Rewelacyjną, świeżą i bezsprzecznie jedną z najbardziej niedocenianych w całej dekadzie.
Niemniej sam „Live: The Loreley Tapes...” jest świetnym żywcem. Koncert zagrany jest z fajnym polotem, czadem i mimo wszystko fajną atmosferą stworzoną przez - mogłoby się zdawać przypadkową - publiczność.