Gorączka Sobotniej Nocy – odcinek XV.
Nie sposób opowiadać o afroamerykańskiej muzyce popularnej lat 70., pomijając dokonania Maurice’a White’a i jego wieloosobowego combo o płynnym składzie. Panie i Panowie – dziś na rozkładzie: Earth Wind & Fire!
Gdy w roku 1969 White zakładał nowy zespół – był już cenionym muzykiem, przez całe lata pracował jako sesyjny perkusista wytwórni Chess Records, grał też z Ramseyem Lewisem. Choć miał też na koncie niepowodzenie: jego pierwszy własny zespół, Salty Peppers, nie wyszedł nigdy poza stadium nagrywania muzyki do reklamówek i jednego singla, średnio popularnego w rejonie Chicago, gdzie White mieszkał. Maurice postanowił zacząć karierę od nowa, zamienił Wietrzne Miasto na Miasto Aniołów i zaczął montować nowy skład z młodszym bratem, Verdine’em, grającym na gitarze basowej. W roku 1970 Earth Wind & Fire (nazwa miała astrologiczne konotacje) podpisali kontrakt z Warner Bros. I zaczęło się.
Na początku nagrania EWF cieszyły się średnim powodzeniem, mimo paru popularnych singli i dwóch albumów, bardzo dobrze przyjętych przez krytykę (oraz jednej płyty z muzyką do filmu). Zaczęły się roszady w składzie, do tego szefostwo Warnera nie do końca wiedziało jak traktować zespół (poza EWF mieli w katalogu tylko jeden, średnio popularny czarny zespół funkowo-soulowy). White i kompania przenieśli się więc do Mekki czarnych artystów – Columbii. Już pierwsza płyta nagrana dla nowego wydawcy – „Head To The Sky” – cieszyła się sporym uznaniem, a dwa wykrojone z niej single sporo namieszały na listach przebojów. Potem były kolejne rotacje w składzie, Maurice White zaczął też śpiewać (główny wokalista Phillip Bailey posługiwał się falsetem, nie potrafił śpiewać nisko – a White dysponował miękkim, ciepłym tenorem). Kolejna płyta „Open Our Eyes” okryła się platyną. Następny w kolejności był niezwykle popularny, podwójny album koncertowy „Gratitude”. A potem przyszedł czas na kolejny album z muzyką do filmu – tym razem o ciemnej stronie showbizu, z Harveyem Keitelem w głównej roli. Film nie przypadł muzykom do gustu, więc robili wszystko, żeby ich płyta ukazała się, zanim „That’s The Way Of The World” wejdzie na ekrany. Okazało się to słuszną strategią: film został zmiażdżony przez krytykę i przepadł w kinach, a z kolei album okazał się wielkim przebojem.
„That’s The Way Of The World” okazał się jedną z dwóch, oprócz „Gratitude”, płyt EWF, która dotarła w Stanach na szczyt listy przebojów (na liście R&B, skupiającej muzykę czarną, jeszcze kilka innych płyt dotarło do pierwszego miejsca). Czemu trudno się dziwić: ta funkowo-soulowa płyta to wręcz esencja stylu Earth Wind & Fire. I przy okazji – jedna z klasycznych soulowych płyt wszechczasów.
Na albumie dominuje soul – choć otwierający całość przebój “Shining Star” to porcja tłustego, porywającego funku. Ale potem robi się dużo spokojniej. Utwór tytułowy to soulowa perełka: letni, luźny nastrój, zgrabne podkłady i solówki fortepianu elektrycznego i gitary. Podobny letni nastrój panuje w „Happy Feeling”. „All About Love” to wzbogacona dęciakami żarliwa soulowa ballada. Po dynamicznym „Yearnin’ Learnin’” znów mamy porcję soulowania w „Reasons”. Otwarty dość niesamowitą uwerturą, z udziałem fletu i instrumentów perkusyjnych, „Africano” to dynamiczny utwór oparty na afrykańskim pulsie rozbudowanej sekcji perkusyjnej (w tym afrykańskiej mbiry – instrumentu wykorzystywanego na każdej płycie EWF), powracającym riffie fortepianu elektrycznego, solówkach instrumentów dętych i dodatkach syntezatora.
„That’s The Way Of The World” wyznaczył szczyt artystycznych możliwości Earth Wind & Fire: choć zespół nagrywał potem udane płyty, nagrywał dobre i popularne single (na czele ze słynnym “September”), nie nagrał już drugiego tak udanego albumu. Na kończący się już powoli karnawał, pod ciepłe przytulańce – jak najbardziej polecana pozycja.
W piątek: odcinek XVI, przedostatni. Znów muzyka filmowa.