Mój szanowny kolega Strzyżu zajął się poważnie zajął się dyskografią OMD, co mu się chwali. Tylko nie do końca jestem pewien, czy akurat ta muzyka pasuje do cyklu karnawałowego. Trochę pewnie tak, ale znaczący jej kawałek jednak już bardziej do Wielkiego Postu. Na przykład takie „88 Seconds in Greensboro”, albo całe „Architecture & Morality” (skądinąd znakomita płyta). Cóż – Piotrek mimo wszystko nie bardzo wygląda na stałego bywalca dyskotek. Podejrzewam, że ja takich imprez zaliczyłem dużo więcej. Co? Trudno sobie wyobrazić redaktora Kapałę pląsającego na parkiecie? I słusznie, że trudno, bo jestem tanecznym analfabetą, a na takich imprezach bilety sprzedawałem. Porządna fucha, jak był dobry wieczór, to po podziale zysków na cały personel, forsy starczało na żarcie na spory kawałek tygodnia. Ale wracając do ad rema, czyli muzyki na karnawał, Piotrek zmotywował mnie do skończenia, albo napisania kilku recenzji płyt z muzyką, powiedzmy taneczną, oczywiście lat z lat osiemdziesiątych. No bo o jakiej muzyce do tańca mógłbym pisać? Przecież wiadomo, że najlepszy pop powstał właśnie w tamtej dekadzie, potem to już był muzyczny McDonald. W każdym razie niech sobie kolega Strzyżu to OMD obrabia, a sam przygotuję ten właściwy:
Prawdziwy Cykl Karnawałowy
Coś się znowu redaktorowi pozajączkowało. Co innego jest napisane (wyżej), a co innego jest zrecenzowane (niżej). Debiut Kamp! to przecież płyta bardzo świeża, ma raptem kilka miesięcy, no to jak się ma do cyklu o muzyce z lat osiemdziesiątych? Ano ma tyle, że Kamp! gra muzykę z lat osiemdziesiątych, takie rasowe eighties, że joj (Kolega Magister Tarkus uważa, że co prawda powinni jeszcze wyglądać eighties – czyli makijaże, marynarki, fryzury z brokatem i mokasyny, ale to już byłby zbyt ostry hard-core)! A co więcej, jest to jedno z najlepszych eighties, jakie w ogóle ukazało się na rynku i to nawet biorąc pod uwagę rynek międzynarodowy. Z tych wszystkich współczesnych podrób plastiku, może jedynie Hurts prezentują się nieco ciekawiej, reszta – pożal się Boże… wieszaki na ciuchy.
Z Kamp! też wcale tak różowo nie jest. Głównym problemem tego krążka jest brak ewidentnego hita. Że niby „Distance of The Modern Hearts”? Kaman, beżart. Pałęta się to od kilku tygodni w ogonach trójkowej Listy Przebojów i trudno powiedzieć, że robi jakąś wielką furorę. Hit to było „Tainted Love”, „Vienna”, albo „Forever Young” . Jasne, że są to superhity, ale naprawdę czegoś konkretnego co zapadnie w pamięć tzw. zwykłemu Kowalskiemu tutaj nie znajdziemy. „Can’t You Wait”? Dobre, skoczne, fajnie buja, ale chyba papierów na wielki przebój też nie ma. A przecież „Kamp!” nie jest żadną awangardą, tylko muzyka użytkową i tutaj coś do pognania po hit-paradach być musi.
Brak sensownej, radiowej lokomotywy jest na pewno sporą wadą tego albumu, bo jeżeli się gra pop, czy pop-rocka to takie coś jest w zasadzie niezbędne. Co prawda zespół może powiedzieć, że nie do końca zależy im na wielkim rozgłosie. Może, ale jeśli się gra jakąkolwiek muzykę, trzeba to robić dobrze i jeśli to wszystko ma mieć ręce i nogi, to na takim krążku musi być ze 2-3 potencjalne hity. I jeśli są, to dopiero wtedy można mówić, że jest się stworzonym do wyższych celów.
Dobra – koniec krytykowania, od teraz będę chwalić. Bo zdecydowanie więcej powodów jest do chwalenia, niż do krytykowania. Po pierwsze jest to jeden z niewielu krążków jakie ostatnio słyszałem, który jest naprawdę wyprodukowany, a nie tylko nagrany! Tego się bardzo dobrze, bardzo przyjemnie i komfortowo słucha. Ciepłe, okrągłe brzmienie, sensowne rozmieszczenie instrumentów w przestrzeni. Nic nie skrzeczy, nic nie wyrczy. Nie ma sztuczniej podkręconej dynamiki, która powoduje, że muzyka jest zbyt głośna i krzykliwa, nie ma sztucznie podbitych góry i dołu, co powoduje powstawanie swego rodzaju „dziury dźwiękowej” w okolicy średnich tonów i też nasila uczucie dyskomfortu u słuchacza. Nie jest to też zbiór przypadkowych piosenek, które podrzucono do góry i wsadzono na plastik w kolejności spadania, tylko faktycznie sensownie przemyślana całość. I mimo pewnych zastrzeżeń wyrażonych powyżej, jest to płyta naprawdę nawet lepiej niż dobra, a miejscami znakomita , np. „New Frontier”.
Już tak na początku recenzji z jednoznacznie i stanowczo stwierdziłem, że Kamp! gra muzykę typową dla lat osiemdziesiątych. Nie tak całkiem i zupełnie – słychać tu ABC i Spandau Ballet, ówczesnych wykonawców, którzy byli pod wpływem soulu, słychać tu też na przykład Chic, czyli rasowe, czarne disco z lat siedemdziesiątych, do tego nie da się nie słyszeć sporo całkiem współczesnego electro. W całości to tworzy fajnie rozbujaną mieszaninę, świetnie nadającą się do tańca, do słuchania również. Poza tym wszystkie utwory ze sobą są połączone i można puszczać w całości jako pięćdziesięciominutowego singla.
Debiut Kamp! oceniałem według takich samych kryteriów, jak oceniam podobne płyty z lat osiemdziesiątych, bez żadnej taryfy ulgowej, bo to jest punkt odniesienia dla takiej muzyki. I mimo wszystko wypada całkiem okazale. Tak na osiem gwiazdek.
Gdyby był to zespół brytyjski, to prawdopodobnie już mogliby się szykować do występu na gali Brit Awards i odebrania nagrody dla debiutantów roku, a na pewno byłoby o nich bardzo głośno. Ale ponieważ w naszej przaśnej pszeniczno-buraczanej muzycznej rzeczywistości zgodnie z prawem polska młodzież śpiewa polskie piosenki(*), to Kamp! jest zespołem trochę undergroundowym. Jednak mają wszystko co potrzebne, żeby tak naprawdę zaistnieć na rynku międzynarodowym. Czego im serdecznie życzę.
(*) – nasz rzadko spotykający się z rozumem Sejm uchwalił ustawę, na mocy której w polskim radiu ma być 1/3 polskiej muzyki, do tego zaśpiewanej po polsku. Czyli taki Kamp! ponieważ wykonuje teksty po angielsku, nie jest traktowany jako wykonawca polski. Penderecki również, przynajmniej w części instrumentalnej :) . A tak bajdełej – to skąd wziąć tyle dobrej polskiej muzyki?