Już ponad trzydzieści lat minęło od śmierci Mistrza Milesa, który odchodząc pozostawił po sobie potężną wyrwę w świecie muzyki rozrywkowej. I jak do tej pory nie znalazł się nikt, kto mógłby go zastąpić. Nie zdarzył się nikt tak charyzmatyczny, tak wpływowy, obdarzony takim talentem. Wizjoner, a przy okazji, tak mimochodem, postać tak medialna. Wpływowy jako twórca, ale też jako nauczyciel – spod jego skrzydeł wyszedł cały tabun najprzeróżniejszych muzyków, którzy sami są uznawani za największe gwiazdy muzyki rozrywkowej – nawet nie tylko jazzowej. Wystarczy przeczytać sobie skład muzyków z sesji „Bitches Brew” i przypomnieć sobie, czego oni później dokonali. John Mac Laughlin założył The Mahavishnu Orchestra, Shorter z Zwinulem stworzyli Weather Report, a Corea powołał do życia Return to Forever. Natomiast Herbie Hancock… Davis miał duży wpływ na powstanie wielu zespołów, projektów, ale w tym jednym przypadku pewnie nie miał ochoty mieć żadnego wpływu na powstanie tego zespołu, nawet był jawnie wściekły, że coś takiego powstało. A niewątpliwie miał swój mimowolny udział w powstaniu tej grupy. Chodzi o V.S.O.P. Herbie Hancock w swoje autobiografii poświęca Davisowi dużo miejsca i traktuje go z niesamowitą estymą – złego słowa nie pisze. Najwyżej czasami przebija się taka nuta żalu, że ich stosunki po odejściu Hancocka z zespołu Davisa nie były szczególnie dobre. Davis miał trochę żal do Herbiego, że trochę za szybko się wyemancypował i całkiem poszedł na swoje, zostawiając go bez pianisty. Nie do końca była to prawda, bo już wcześniej z Davisem, jako „nagłe zastępstwo” grał Corea i był doskonale przygotowany do tego, że wskoczyć za Hancocka na stałe. Teoretycznie to Miles wyrzucił Hancocka za nieterminowy powrót z wakacji, ale to był tylko pretekst, żeby pozbyć się pianisty, zanim odejdzie sam. No ale Milesowi uraz i tak został. Ponieważ w tym czasie nie gardził środkami zmieniającymi świadomość, czasami jego reakcje w pewnych sytuacjach były przesadzone. Delikatnie mówiąc. W każdym razie, zdaje się w Japonii, zeszły się drogi obu artystów i Herbie chciał się spotkać z Milesem. Wszedł do garderoby, a Davis… kazał mu spierdalać. Dosłownie. Może wziął czegoś za dużo, albo za mało. Hancock nie pisze o tym w swojej autobiografii, ale wieść gminna głosi, że tak było i bije się w piersi, że to najprawdziwsza prawda. Herbie przeżył to mocno, ale że był człowiekiem kulturalnym i dobrze wychowanym, postanowił się odegrać w sposób mocno nietypowy. Założył zespół – Tony Williams – bębny, Ron Carter – kontrabas, Wayne Shorter – saksofon, on sam na fortepianie, a do tego Freddie Hubbart na trąbce. Jak łatwo sprawdzić – było to cztery piąte tak zwanego Drugiego Wielkiego Kwintetu Davisa, tylko bez Davisa. Za to był Hubbart, który doskonale wiedział o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno nie miał zamiaru robić za drugiego Milesa. Muzyka V.S.O.P. była właściwie ewolucyjnym rozwinięciem tego, co grał Drugi Kwintet, zanim powstało „In A Silent Way” – czyli akustyczny post-bop. W owych czasach zdominowanych przez elektryczne, a nawet elektroniczne fusion, muzyka praktycznie wyklęta. Ale mimo wszystko grupa odniosła duży sukces, udowadniając, że najważniejsza jest sama muzyka, a nie etykietka. Wyrafinowana szpila, przygotowana przez Herbiego i jego kompanów trafiła w czułe miejsce, bo Miles oczywiście się wściekł – pokazali, że właściwie go nie potrzebują, żeby osiągnąć porównywalny efekt. Ale zdaje się, że był jednym z niewielu, którym V.S.O.P. nie przypadło do gustu.
Miała być to impreza głównie koncertowa i taka była – na cztery płyty wydane „za życia”, trzy to koncerty. Chyba najwyżej ceniony jest debiut, czyli „The Quintet” – tytuł wrednie i złośliwie nawiązujący do przeszłości muzyków. Miles na pewno zrozumiał o co chodzi. Ale żeby odpowiednio odegrać się na byłym pryncypale, trzeba było zaproponować coś na odpowiednim poziomie. W październiku 1977 roku światło dzienne ujrzał podwójny album, na którym znalazły się utwory zarejestrowane na dwóch koncertach, które odbyły się kilka miesięcy wcześniej. W większości były to nowe utwory – albo całkiem premierowe, albo pochodzące z jeszcze „ciepłych”, tyle co wydanych płyt poszczególnych muzyków zespołu. Trzy były nieco starsze, w tym jeden pochodził z płyty „Miles Smiles”. Zresztą, furda repertuar. Ten skład nawet z „Wlazł kotek na płotek” zrobiłby jazzowego klasyka. Jak na standardy takiej muzyki utwory nie są zbyt długie – od siedmiu do jedenastu minut – akurat dostatecznie długie, żeby dać się wykazać instrumentalistom, a na tyle krótkie, żeby z tym nie przesadzili.
Leżałem sobie, słuchałem i odpływałem. Nie, nie zasypiałem, naprawdę odpływałem. Ta muzyka mnie unosiła, a ja byłem tylko uszami. I żeby to było tylko raz. Tak jest za każdym razem, kiedy „The Quintet” ląduje w odtwarzaczu. Tutaj każda nuta, każdy dźwięk, wynika z tego wcześniejszego, tu wszystko do siebie pasuje – jakby telepatyczna więź między muzykami – jakby każdy wiedział co zrobią inni – co zagrają, jak zagrają i kiedy zagrają i jest przygotowany na to, żeby zagrać odpowiednio i w odpowiednim czasie. Nie powiem, który utwór podoba mi się najbardziej. Dla mnie to całość. Zawsze tego tak słucham. Tak jest najlepiej. Nawet nie próbowałem inaczej. Może raz, na początku, kiedy kilka lat temu mój kolega Janusz puścił mi pierwszą stronę z pierwszej płyty (z winyla oczywiście) – „na zachętę”. Zrobiłem bardzo duże oczy, a moja żuchwa głośno walnęła o podłogę. To tak można? Można. Zakochałem się w tej muzyce momentalnie.
Nie mogę napisać, jak przy okazji płyty Elli Fitzgerald, że to nie może być jazz, bo ja jazzu nie lubię, a to mi się podoba. To na pewno jest jazz. Trudno. Ale jak to często w takich sytuacjach powtarzam za Ferdynandem Kiepskim – Nieważne z czego, ważne, żeby sponiewierało. Z pewnością jest to jedna z najlepszych płyt koncertowych jakie w życiu słyszałem.