Dokształt koncertowy – semestr piąty.
Wykład dziewiąty.
Znowu dokształt się nieco przeciągnie, ale na pewno kończymy w przyszłym tygodniu. No chyba, że kolega Strzyżu jego znajomy zupak Kopyto nawalą (się). Znowu…
Dzisiaj Blue Oyster Cult…
- A będzie „(Don’t Fear) The Reaper”? – wtrącił się Naczelny
- Będzie – odpowiedziałem
- O, fajnie, bo to bardzo lubię! – ucieszył się
Kilka dni temu w Trójce był program poświęcony Tomaszowi Beksińskiemu – takie coś w rodzaju wieczoru pamięci – wspominali go ci, co go znali i ci, co go słuchali. Co ważne – muzyka w tej audycji pochodziła z płyt Tomka, które zostawił w spadku Trójce (czyli jednak na coś się przydały – chyba pierwszy raz od prawie siedemnastu lat). Tyle, że smuty straszne to były. Bo co prawda z jego płytoteki, ale nie on wybierał, tylko prowadząca audycję Anna Gacek. Przy okazji tej audycji podbetonowano stereotyp Tomka jako słabo-silnego wampirzego romantyka snującego się po pobliskim cmentarzu na Wałbrzyskiej. Bo jeśli ktoś ma w kolekcji kilka tysięcy płyt to można zrobić z jej właściciela każdego – fana disco pewnie też. Zwykle jednak Redaktor starał się nie grać w swoich audycjach na jedno kopyto, tylko wprowadzić jakiś repertuarowy płodozmian. Niestety w tym przypadku większej różnorodności zabrakło. Bardzo sobie cenię panią Annę Gacek, bo uważam, że jest bardzo dobrą dziennikarką, ale niestety absolutnie nie zna się na muzyce z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (o latach osiemdziesiątych kiedyś powiedziała, że to były straszne czasy dla rocka – no jasne, szczególnie dla heavy-metalu). Dlatego dobór utworów był taki, jak sobie mały Jasio wyobraża audycję Tomka Beksińskiego. A Tomek słuchał też naprawdę dużo rocka i to tego ciężkiego również – Black Sabbath, Uriah Heep, Deep Purple, Iron Maiden, Budgie, a w tym wszystkim też Blue Oyster Cult. A teraz paluszek do góry, ci, którzy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych słyszeli BOC w audycjach innych prezenterów, niż Redaktor – naprawdę interesuje mnie, czy ktoś oprócz niego puszczał muzykę tej kapeli w swoich audycjach. Przynajmniej ja słyszałem to tylko u niego, a przez całe lata osiemdziesiąte byłem prawie przyklejony do radia.
Kiedyś poprosiłem go, żeby mi nagrał „Imaginos”, oraz jeszcze dwie, które uważa za najlepsze. I na jednej stronie było „Spectres” a na drugiej „Some Enchanted Evening”. Teraz kiedy znam wszystkie płyty BOC stwierdzam, że trudno się nie zgodzić z takim wyborem – na „Widmach” są „Nosferatu”, „I Love The Night” i „Godzilla” na dobry początek, a na „Some Enchanted Evening” między innymi przekapitalna wersja „Astronomy”. O ile ze studyjnych najbardziej lubię jednak „Imaginos”, to jeżeli chodzi o koncertowe, zwięzły, konkretny „Uroczy Wieczór” uważam za najlepszy.
Dla nieobeznanych w temacie krótkie wprowadzenie – Blue Oyster Cult była to amerykańska kapela łącząca AOR-ową melodykę z progresywnym rozmachem, a zagrane to było z hard-rockowym wykopem. A ważne jest tu słowo „amerykańska”, bo Tomek niespecjalnie lubił wykonawców zza Wielkiej Wody – przynajmniej tak mówił – „Z Ameryki to tylko Coca-cola i Blue Oyster Cult”. Moje nieśmiałe – A The Doors ? – zbywał lekceważącym milczeniem. Ale BOC musiało być wysoko w hierarchii Tomka, bo postawił je na równi z Coca-Colą. Kiedyś sam Tomek mi powiedział, że Roman Rogowiecki lekko z niego przyszydził, że powinien do Partii się zapisać ( czyli PZPR, jedynej słusznej w PRLu, coś takiego jak teraz PiS), bo tam też Ameryki nie lubią.
Tytuł płyty jest nieco mylący, bo sugeruje, że wszystkie nagrania pochodzą z jednego koncertu. A tak nie jest, bo są z czterech, tyle, że z jednej trasy. Zabieg powszechnie stosowany w tamtych czasach – raczej dosyć trudno znaleźć takie wydawnictwa, na których wszystkie utwory pochodziły z jednego koncertu. Tutaj też wybrano co lepsze numery z kilku koncertów i trzeba przyznać, że wybrano dobrze. Jak wspomniałem – przede wszystkim „Astronomy”, ładnie wyciągnięte do ośmiu minut z kapitalnym solem gitarowym. Reszta jest może trochę przytłoczona takim utworem, a przede wszystkim takim wykonaniem i jest jakby w cieniu. Jednak jeśli ich dobrze posłuchać, to tam też dzieją się rzeczy fajne, począwszy od "R.U. Ready 2 Rock" – mniej więcej w połowie Lanier wymiata na syntezatorze konkretne solo. Świetna jest „Godzilla”, sprawdza się też dobrze „Kick Out The Jams” (tyle, że nie „Motherfuckers”, tylko „Borther And Sisters”), co jest o tyle ciekawe, że oryginalnie wymiatało to MC5 – kapela grająca bardzo ostro i dynamicznie, uważana ważną dla punk rocka. BOC dało sobie z tym radę co najmniej dobrze i za to duży szacunek, bo przecież kapela o nieco innym emploi niż MC5. Co prawda koncerty wolę dłuższe – cedek tak pod korek, ale takie krótkie też mają swój urok, bo zwykle są takie skondensowane, intensywne, od początku do końca na wysokich obrotach – na przykład „No Sleep ‘till Hammersmith”, „TSA Live” – po prostu nic dodać, nic ująć. I przy "We Gotta Get Out of This Place" może czujemy się zawiedzenie, że to już koniec, ale rozumiemy, że tak miało być.
Jednak jeśli ktoś chce więcej, to w 2007 roku wyszedł remaster tego albumu z siedmioma dodatkowy mi nagraniami. Tyle, że one mi jakoś nie pasują do reszty, tempa nie trzymają i moim zdaniem są po prostu słabsze. Dlatego zostanę przy starej, krótkiej wersji.
I pytania: