Czy rock’n roll umarł? Jeśli tak, to ta płyta przypomina czasy, kiedy koncerty takie jak ten uniemożliwiały to stwierdzenie. Rok 1981, Nowy Jork, USA. I nieznany raczej w naszym kraju zespół. Tam, za wielką wodą, jednak cieszą się oni popularnością, której niektórzy mogliby im pozazdrościć. Grupa starych wyjadaczy, którzy do dziś rozgrzewają swoich fanów na koncertach. Wróćmy jednak do wspomnianego czasu. W tamtych latach zespół swoje największe sukcesy miał już za sobą. Nie przeszkadzało to jednak w dawaniu czadu na koncertach. Występ, z którego utwory znalazły się na tej płycie, odbywał się w dodatku w ich rodzinnym mieście, a takie rzeczy zobowiązują.
Płyta nie jest klasycznym zapisem koncertu. Nie znajdziemy tam długich przerw obfitujących w brawa i okrzyki, zapowiedzi utworów, czy nawet podziękowań wokalisty za aplauz. Utwory wyłaniają się z ciszy i szybko są wyciszane, gdy mają się ku końcowi. Jednak nawet taki zabieg nie wyeliminował całkowicie poczucia, że to nagrania koncertowe. W tle słychać rozentuzjazmowaną publikę a i czasem ze strony muzyków wyrwie się podczas grania utworu jakieś zdanie, okrzyk, improwizacja świadcząca o tym, że są oni na wielkiej imprezie i bawią się wraz ze zgromadzonymi fanami.
Płytę rozpoczyna „Dr. Music”, żywe i energetyzujące wejście. Następnie parę utworów z nowowydanego wtedy krążka. Znany „Burning For You” dodaje jeszcze pozytywnej energii. Na uwagę zasługują jednak „Joan Crawford” i „Veteran Of The Psychic Wars”. Utwory (przynajmniej na koncertach) nietuzinkowe i pełne nieokreślonej siły przemawiającej do wyobraźni. Tu jest to coś co w muzyce zwraca na siebie uwagę. I pomyśleć, że to ma być prawie heavy metal, a tyle tam liryzmu. Tak, właśnie Blue Oyster Cult uważani są za jednych z głównych prekursorów ciężkiego grania, przynajmniej tego z USA, To między innymi na nich wzorowała się Metallica, co czasem zresztą słychać w twórczości tych ostatnich. Wracając jednak do muzyki stricte z koncertu trzeba przyznać, że ma ona moc. Cięższe dźwięki wcale nie przeszkadzają w tym, aby uczynić tę muzykę piękną i przyjemną dla ucha. Dzisiejszy, ostry heavy metal już znacznie odbiegł od tego stylu. Wtedy nie wszystko musiało się opierać na charczeniu gitar i wrzasku wokalisty. Ponadto „Veteran…” jest wyjątkowy ze względu na swój tekst. Oczywiście można go odczytywać wprost, jako opowieść science fiction. Przecież znaczna część tekstów zespołu oparta jest na opowiadaniach i wierszach tego nurtu pisanych przez ich producenta, który był również odpowiedzialny za image grupy. Dla mnie jednak metaforyka tych słów jest po prostu powalająca. Ten tekst ma wiele warstw…
“You see me now a veteran
Of a thousand psychic wars
My energy is spent at last
And my armor is destroyed
I have used up all my weapons
And I'm helpless and bereaved
Wounds are all I'm made of…”
Po tej uczcie dla umysłu następuje kolejne ożywienie. Dwa utwory dla rozbujania się i rozluźnienie zmysłów. Muzyka jest żwawa i łatwo wpadająca w ucho. Coś, co chodzi później za człowiekiem cały dzień. Natomiast „Don’t Fear The Ripper” i „Godzilla” (gadzyla – jak to zgrabnie wyśpiewują wokaliści) to utwory, których nie powinno się przedstawiać. Pierwszy, to niekwestionowany hit numer jeden zespołu. Opowieść o wiecznej miłości, której nie kończy śmierć, a nawet dopiero ona ją rozpoczyna. Niezapomniany riff gitary wwierca się w mózg i nie daje później w nocy spać:-). „Godzilla” natomiast wyróżnia się rozbudowaną improwizacją perkusisty w środku utworu, mającą obrazować wielkość i potworność stwora z japońskich legend. Tak czy owak są to klasyki zespołu, które trzeba znać. Bardzo dobrze i zaskakująco świeżo wypada cover znanego przeboju (filmowego również) „Born To Be Wild”. Wykonanie zaprezentowane przez Blue Oyster Cult po prostu zwala z nóg. Utwór znacznie przyspieszył w porównaniu z oryginałem, a jego potencjał rozpala z trzykrotną siłą, powodując nieodpartą chęć do wyładowania energii poprzez spontaniczne podskakiwanie. Ostanie dwa utwory wnoszą jeszcze coś nowego. „5 Guitars” to instrumentalny majstersztyk rozpoczynający się niesamowitym basowym solem. Klimatyczny „Roadhause Blues”, zmykający płytę, to typowy utwór na pożegnanie - w części zaimprowizowany z wplecioną przemową do publiczności.
Ogólnie cały krążek prezentuje się dobrze. Największą wadą jest to, że zrezygnowano z formy koncertowej na rzecz składankowej. Nie czuje się przez to do końca tego powera, który musiał towarzyszyć temu wydarzeniu. Jakość, jak na nagranie sprzed tylu lat, jest bardzo dobra. Znów spece od remasteringu odwalili świetną robotę. A do tego, że czasem nie słychać wyraźnie tekstu, czy jakiś instrument wydaje się być przytłumiony nie należy się chyba czepiać przy nagraniach z koncertu, takie one już są. Patrząc całościowo, płytę warto mieć, ponieważ w naszym kraju nie ma za wielu wydawnictw Blue Oyster Cult, a jest to zapewne jeden z ważniejszych zespołów w historii muzyki rockowej, który przyczynił się w dodatku do rozwoju heavy metalu. Dobrze, że można jeszcze poczuć trochę „rock’n rolla” z dawnych czasów.