Jejku, jejku! Kredą w kominie zapisać! Dopiero luty a mnie już się chce pisać cokolwiek o tegorocznych płytach. Ale jest taka! I to nawet takiego zespołu, którym wcześniej się w ogóle nie interesowałem.
Nie interesowałem się, bo kiedyś, chyba przy okazji debiutu, posłuchałem kilku numerów i w ogóle mi się nie spodobało. Kilka dni temu trafiłem w radiu na parę utworów z najnowszej płyty i tym razem zatrybiło. – Co to tak ładnie gra? White Lies? O! To trzeba sprawdzić. Nie mam pojęcia, czy poprzednie płyty były lepsze, czy gorsze, bo po pierwszych doświadczeniach odpuściłem sobie temat. Ale teraz zupełnie inna rozmowa.
Testy wypadły bardzo pozytywnie i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „Five” to co najmniej dobra płyta. A nawet spokojnie bardzo dobra. Nie da się ukryć, że White Lies po uszy siedzi w muzyce z lat osiemdziesiątych, ale pod pewnymi względami jest to trochę eighties z drugiej ręki, bo muzycznie tak najbardziej to Editors, ewentualnie Interpol, może The Killers. Natomiast jeżeli dokładnie lata osiemdziesiąte, to dla mnie jest to skrzyżowanie ówczesnej gitarowej FM friendly nowej fali, na przykład House of Love z wczesnym Pet Shop Boys. Z tych pierwszych gitary na dużym pogłosie, praktycznie bez żadnych fuzzów, do tego wokalista z głębokim, mocnym głosem, śpiewający pełną piersią (jak na przykład Ian McNabb z Icicle Works), z tych drugich – reszta – przebojowość, brzmienie. Ale żeby nie było tak prosto, to klawisze w „Time to Give” takie kraftwerkowskie, a nerwowa perka w „Never Alone” jako żywo przypomina „Weekend in The City” Bloc Party – to tak żeby nie było że tylko eighties, bo jeszcze coś wcześniej i coś później. Tyle, że ten bridge na gitarze to jakoś dziwnie do „Feels Like Heaven” Fiction Factory podobny. Kuźwa, ta płyta to w ogóle cytat na cytacie, trzeba sporo czasu, żeby to wszystko rozkminić. Ale to dobrze – znaczy chłopaki w klasyce osłuchane.
Pierwsza myśl zaraz po „Time to Give” – to już nie będzie nic lepszego? I pewna ulga ponad pół godziny później – może i nie ma, ale kilka równie dobrych się znalazło. „Five” należy do tej grupy płyt, które świetnie się słucha, za to kiepsko recenzuje, bo jest to po prostu zestaw dobrych, albo bardzo dobrych piosenek, o których właśnie chyba tylko tyle można powiedzieć. Zestaw dobrych piosenek – jak często o nowych płytach popowych, czy pop-rockowych można coś takiego napisać? A jeszcze jeśli są to płyty stosunkowo młodych wykonawców? Taka refleksja, niezbyt optymistyczna zresztą. Dlatego nowe White Lies było dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie dlatego, że poczułem się jak w 1987 roku, bo akurat tamten okres za specjalny dla mnie nie był, nie dlatego, że ktoś tak zrzyna z eighties, bo takich kapel jest sporo i nic z tego nie wynika, ale to, że udało im się tak zgrabne melodie skomponować. A to, że jest to w klimatach mojej formacyjnej muzycznie dekady, to już tylko taka dodatkowa truskawka na torcie. Z której strony by nie zacząć bardziej szczegółowo pisać o tej muzyce, nie da się ominąć „Time to Live”. Siedem i pół minuty świetnej muzyki z naprawdę niesamowitym finałem, gdzie ten wiodący klawiszowy motyw jest grany za każdym razem o sekundę (chyba) wyżej. Wcale nie gorzej od niego wypadają singlowy „Tokyo” – rzadko się zdarza, żeby singiel z jednej strony był taki przebojowy i tak dobry, „Never Alone” – równie szybko wpadający w ucho jak „Tokyo” i prawie tak samo dobry. Zresztą singli to bym znalazł więcej – chociażby „Denial”. Ale jak na razie jest to najgorzej sprzedająca się płyta White Lies – czyli standardowo, za przebojowe uważam to, co ogólna ludożerka olewa. Czyli też casus „Hearts And Knives” Visage – albumu naszpikowanego potencjalnymi przebojami, jak sernik mojej mamy bakaliami, a który poległ na listach. Na razie „Five” w Wielkiej Brytanii poszło w piach zaledwie po jednym tygodniu na liście. Trudno to uznać za sukces. W Europie wydaje się, że jest lepiej. Wynika z tego, że Brytole się nie znają. Ale nie wymagajmy cudów od nacji, która najpierw przegłosowała sobie brexit, a dopiero potem zaczęła się dowiadywać na czym to polega.
W każdym razie bez znaczenia, czy „Five” odniosło/odniesie sukces (bo to dopiero trzy tygodnie od wydania), jest to kawał bardzo melodyjnego, przebojowego grania. Pozornie staroświeckiego i trzymającego się mocno lat osiemdziesiątych, jednak jest to właściwie punkt wyjścia dla czegoś własnego i czegoś jednak bardziej współczesnego.
Osiem gwiazdek i to nawet z niewielkim plusem.
A gitary „Fire And Wings” to z „Moonchild” Fields of The Nephilim.