A mogło tej płyty nie być…
- No, wreszcie zająłeś się nowościami.
Zaskoczony odwróciłem się od komputera. Tośka siedziała na podłodze i z aprobatą machała ogonem.
- A skąd żeś się tu wzięła? Przecież występujesz tylko w recenzjach płyt pudel-metalowych.
- Nie mogę patrzeć jak się męczysz. Siedzę tu już z kwadrans, a ty napisałeś raptem jedno zdanie. I to krótkie. Postanowiłam ci pomóc.
- Nie trzeba mi pomocy.
- To dlaczego siedzisz nad jednym zdaniem pół dnia?
- Zamyśliłem się. Zresztą mam już koncepcję co i jak mam napisać.
- No to dawaj.
A mogło już tej płyty nie być. Po „Bang” zespół oficjalnie ogłosił zakończenie działalności…
- A dalej?
- Coś się wymyśli.
- Tylko ciekawe kiedy… - Tośka była sceptyczna – Wena twórcza opuściła cię jakiś czas temu i nie wiadomo kiedy wróci. A sterta nowości do zrecenzowania to raczej rośnie, niż się zmniejsza. Nie wiem, czy gdybyś nawet opracowywał po jednej dziennie, to dasz radę się z tym uporać do końca roku. Naczelny też narzeka, że uciekasz od roboty jak prezydent od wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Nie można cię zagonić do pisania, ani groźbą, ani prośbą, ani przekupstwem. To ja ci jednak pomogę. Podrzucę ci tezę do recenzji.
- Jaką?
- Thunder to brytyjski pudel.
- A świstak zawija. Dziękuję bardzo za taką pomoc. Przecież nawet za najmłodszych lat nie wyglądali na pudli. Brytyjski pudel to Def Leppard i Whitesnake. O ile w ogóle można mówić o czymś takim jak brytyjski pudel. Thunder to zawsze była tradycja miejscowego, wyspiarskiego hard-rocka.
- No, oprócz tych momentów, kiedy grali po amerykańsku, czyli właściwie na każdej płycie.
- Ale wyglądali normalnie, bez tapirów, legginsów i tym podobnych ozdobników – uczciwie – jeansy, skóry i tym podobnie.
- Tyle, że to już był koniec lat osiemdziesiątych, po Guns N’Roses, a oni zdecydowanie zmienili oblicze pudla.
- To ja się bardzo ciekawych rzeczy dowiaduje od swojego psa – Gunsi jako pudel metal. A może jeszcze Metallica?
- Nie Gunsi jako pudle, tylko, że Gunsi mieli wpływ na imidż pudłowatych – przestało być tak obleśnie jarmarczne, a zrobiło się to nieco bardziej skórzano-rockowe. Zresztą Axel i jego kompani też byli kolorowi, tylko, że mieli taki bardziej cygański wygląd. A reszta zaczęła to kopiować. Zresztą mniejsza Guns N’Roses. Mam nadzieję, że na nich też przyjdzie czas. Na razie wróćmy do Thundera, bo tym masz się zająć. Jak krótko opisać „Wonder Days”?
- Psy szczekają, hard-rockowa karawana idzie dalej.
- Bardzo ładnie, teraz może nieco rozwiniesz myśl?
- Cały czas, przez ponad ćwierć wieku robią swoje – raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze stylowo. O „Wonder Days” można powiedzieć, że to jest to „raz lepiej”. Zrobili sobie kilka lat przerwy i wrócili bardzo dobrą płytą. Najpierw bardzo ucieszyłem się, że jest, a potem, jak już ją posłuchałem, że jest naprawdę bardzo dobra.
- Lepsza niż Grób Roberta Johnsona?
- Zuzamen lepsza, chociaż tak dobrego numeru jak tytułowy z tamtej to nie ma. Ale to bardzo równa płyta, na wysokim poziomie. Numer za numerem sobie leciał i do żadnego nie było się można było przyczepić – taka płyta bez żadnych przestojów to jak miód na serce. Dawno tak dobrego albumu nie nagrali – debiut i to albo dwójka, a może nawet to, niż dwójka – tak by wyglądał moim zdaniem ranking płyt Thunder.
Dwa pierwsze numery – tytułowy ma fajną melodię, a następny świetny riff i fajnie pędzi do przodu, a potem goście łapią za pudła i mamy „The Rain”. I dalej jest dobrze. W świetnym „Black Water” słychać Bad Company, w „The Prophet” – „This Flight Tonight” w wersji Nazareth. Ale są to celowe stylizacje, puszczanie oka do bardziej wyrobionego słuchacza. Zresztą takich odniesień mamy trochę więcej.
- Za to takiego naprawdę chwytliwego i przebojowego numeru nie ma.
- Czepiasz się, kudłaty. Singiel i singiel. Teraz to już nie ma znaczenia, bo gdyby nawet i było, to i tak nic z tego.
- Ja tylko ciebie cytuję – odparła Tośka – Ty zawsze zwracałeś na to uwagę, że na każdej takiej płycie powinien być jeden, dwa takie utwory, które tak od razu będą się z nią kojarzyć.
- Może i nie ma tu takich, ale cała płyta jest bardzo równa i każdy utwór osobno broni się bez problemów. Poza tym jest „The Thinh I Want” – bardzo szybko w ucho wpada. Wydaje mi się też, że tym razem Thunder nagrało płytę bardziej rockową niż hard-rockową. „Wonder Days” jest takie fajne, luzacko rock’n’rollowe, trochę stonesowskie…
- Takie bez napinki, jak to zawsze mówisz – Tośka podrzuciła mi odpowiednie określenie.
- Dokładnie. Płyta na której nic, nikomu udowadniać nie muszą, nie muszą nikogo gonić, po prostu grają co im w duszy gra.
- Właśnie, lata młodości, a nawet wczesnej nastoletniości. Dlatego ten Ford Capri na tylnej stronie okładki – samochód kultowy dla ówczesnych, brytyjskich dzieciaków.
- W „Życiu na Marsie” to nadinspektor Hunt nim jeździł. Muzyka też jakby z tamtego okresu – te ewidentne stylizacje, odniesienia, bardzo czytelne dla nieco bardziej wiekowych, albo obznajomionych słuchaczy.
- Ci pierwsi to ty, ci drudzy to ja – wtrąciła się Tośka
- Nie pochlebiaj sobie. W każdym razie – dobrze, że wrócili bo, co kudłaty?
- Dobrego hard-rocka nigdy za dużo – uzupełniła Tośka.
- Tak jest – potwierdziłem – I tego będziemy się trzymać.