Dokształt koncertowy. Semestr czwarty – wykład szósty.
Tak kursanty, jak wspomniałem, w tym semestrze zajmiemy się też i płytami prog-rockowymi, ale na pewno nie takimi, które wszyscy znają, tylko takimi, które warto poznać.
W przypadku The Enid warto poznać i płytę, która jest bardzo dobra, a także zarówno i zespół, który jest bardzo ciekawy. To, że wcześniej nie trafił na łamy naszego portalu jest na pewno sporym niedopatrzeniem, dlatego postaram się tą dziurę, przynajmniej częściowo, dzisiaj załatać. Niedopatrzeniem jest dlatego, że jeśli mówimy o prog-rocku jako połączeniu muzyki klasycznej i rockowej, to właśnie The Enid potraktowało ten związek najbardziej literalnie, jak się tylko dało – od mocno klasycyzujących rockowych kompozycji, aż po muzykę klasyczną graną na rockowych instrumentach. Oglądaliśmy to razem z tatą Agnieszki – ja dla przyjemności, on bardziej dlatego, że nie miał nic innego do roboty. Muzyka rockowa specjalnie go nie interesuje, zdecydowanie woli klasyczną, którą zresztą bardzo dobrze zna – dlatego wszystkie nawiązania i zapożyczenia szybko wyłapywał – pojawiały się takie nazwiska jak Mahler, Liszt, Elgar, Musorgski. Takie bardzo klasycyzujące rzeczy są głównie na pierwszych płytach, potem to trochę zaczęło przypominać wczesny Alan Parsons Project, ale dalej było fajnie. Przynajmniej moim zdaniem.
Nie jest to zbyt popularna grupa, ale ma całkiem sporo zagorzałych fanów, dzięki którym do dziś funkcjonuje. Ale jest też sporo osób, które uważają, że jest to impreza niespecjalnie poważna, a przede wszystkim nudna. W jakimś sensie tak, bo The Enid to kapela mocno specyficzna. Harmonie, melodie – rodem z muzyki klasycznej, raczej nie uświadczy czegoś, co można by nazwać piosenką. Chociażby z tego powodu, że to przede wszystkim muzyka instrumentalna.
Dzisiejsza recenzja jest recenzją trochę kombinowaną. W nagłówku stoi DVD „Live at The Hammersmith”, ale zajmiemy się i DVD, i płytami audio. Nagrano to wszystko co prawda podczas jednego koncertu, tyle, z każde z tych wydawnictw ma nieco inny repertuar. Początkowo ten materiał ukazał się w 1983 roku jako dwie, osobne płyty winylowe „Live at The Hammersmith Vol. I” i „Vol. II”, kilka lat później ukazał się kompakt, ale krótszy niż obie płyty, poza tym zawierał też utwory, których na analogach nie było. Jeszcze później ukazały się na CD obie regularne części koncertu, ale dalej jako osobne wydawnictwa, chociaż razem to trwa nieco ponad siedemdziesiąt minut i nie byłoby problemu, żeby zapakować to na jeden CD, albo chociażby do jednego pudełka. Czy jest jakiekolwiek wydanie łączone – nie mam pojęcia. Też chciałbym mieć. U nas raczej nie praktykuje się recenzowania dwóch płyt w jednej recenzji, dlatego postanowiłem dołożyć jeszcze DVD i pod tym szyldem napisać o całości. Aha, w kwestii formalnej – DVD ukazało się w 2010 roku. Chociaż bardziej pasuje do tego określenie video-bootleg, bo jakość techniczna tego materiału jest niespecjalna.
Materiał audio wypada tutaj dużo lepiej, bo w zasadzie to DVD jest do jednokrotnego oglądnięcia i postawienia na półkę – raczej dokument, niż pełnoprawny koncert. Ale wszystkie moje zastrzeżenia są natury technicznej – słaba jakość obrazu, dźwięk też momentami nie bardzo – bo sam występ jest bardzo dobry. Bardzo fajnie się to ogląda. Teoretycznie powinien być to raczej statyczny show, bo muzycy do grania mają naprawdę dużo i pewnym sensie jest – kilku facetów przy parapetach – oni nie są zbyt mobilni. Za to gitarzyści czasami hulają jak na koncercie hard’n’heavy. DVD ma tą przewagę nad CD, że znalazły się na nim dwa covery – „Summer Holliday” i „Wild Thing”. Ten pierwszy do słuchanie się nie nadaje, ale do oglądania – jak najbardziej – perkusista, Dave Store wykonuje (tylko na samych instrumentach perkusyjnych) ten słynny przebój Cliffa Richarda w stylu iście myntypythonowskim. „Wild Thing” jest już normalniejsze, zresztą wersję audio możemy znaleźć na nieco późniejszej koncertówce „The Stand” – Godfrey okazuje się facetem z sporym poczuciem humoru, przy okazji wprowadzając nieco luźniejszą atmosferę na koncercie pełnym muzyki zaiste poważnej. Ale muzyczny kabaret to tylko kilka minut DVD „Live at The Hammersmith Odeon”. CD bez tych przerywników wydaje się dużo dostojniejsze. Natomiast muzycznie ozdobą tego koncertu było „Fand/The Song of Fand” (różne tytuły na różnych wydawnictwach, ale to ten sam utwór). Najdłuższy, najładniejszy, najbardziej patetyczny i najlepszy. I to jest ta wersja najbardziej kanoniczna, bo w wersji studyjnej było to znacznie krótsze. Tu chyba najlepiej udało się połączenie rocka i klasyki, że słyszymy i to, i to. Prawie tak dobrze wypada też „In The Region of The Summer Stars” – w podobny sposób zrobiony, tyle, że nieco krótszy. Widać, że takie „samo gęste” umieszczono na „Vol. I”, a na „Vol. II” już takich killerów nie ma, prawie nie ma – jest przecież „Albion Fair”. Tak wyszło dlatego, że „Vol. II” ponoć miało być tylko wydawnictwem fanclubowym, swego rodzaju dodatkiem do Jedynki. Ale w końcu oba są ogólnie dostępne i bardzo dobrze, bo to świetny kawałek rockowego (mimo wszystko) żywca.
The Enid jest zespołem na tyle specyficznym, że trudno mi tak na siłę udowadniać, że to świetna grupa i już. Moim zdaniem nagrali kilka znakomitych płyt (powtórzę się – trzy pierwsze przede wszystkim) i nagrali też sporo płyt słabszych, które też bardzo lubią słuchać. Po prostu pasuje mi ich muzyka – lubię taki patos, takie orkiestrowe aranżacje klawiszy, lubię jak taka muzyka grana jest „na bogato”. Na progarchivach The Enid wzbudza skrajne emocje – od zachwytów do flekowania. I pewnie z tych samych powodów jednym się to podoba, a inni nie cierpią – patos, itd. Ale moim zdaniem znać trzeba, żeby wiedzieć, co to jest, bo The Enid doszli do takiego miejsca w prog-rocku, że dalej od nich to już tylko ściana. Warto posłuchać „Touch Me”, „In The Region…”, czy „Aerie Faerie…” żeby wyrobić sobie o tym swoje zdanie.
Dziesięć gwiazdek - za samą muzykę.
Pytanie:
- W połowie lat osiemdziesiątych powstała krótko działająca grupa złożona z muzyków Pilot, Alan Parsons Project i Camel. Co ona miała wspólnego z The Enid? (3 pkt.)