Ćwiara minęła! AD 1985. Kolega Strzyżu się uaktywnił. Ładnie, ładnie. Browar mu za to postawię, a nawet dwa, niech no tylko wreszcie gdzieś się w realu zejdziemy.
Jak to jedna piosenka potrafiła tak zszargać reputację zespołu. A co najciekawsze – piosenka, która była największym przebojem tegoż zespołu - „Wind of Change” – numer z gwizdaniem, zajeżdżony na śmierć przez wszystkie możliwe radiostacje. Sami sobie też nie pomogli, niedługo potem wydali „White Dove” – ckliwo – patetyczną wersję ballady "Gyöngyhajú lány"(*) Omegi. W tym momencie zostali zdeklasowani do poziomu disco-polo. A jeszcze kilka lat wcześniej był to poważny i poważany zespół heavy-metalowy, którego słuchanie wcale nie było żadnym obciachem.
Przy okazji recenzji koncertowego Iron Maiden, poświęciłem kilka ciepłych słów wydanemu w tym samym roku, koncertowemu krążkowi Scorpions. Faktycznie, przyznaję się bez bicia, „World Wide Live” słucha mi się dużo lepiej niż „Live After Death”. Nie, żebym Scorpionsów lubił bardziej niż Maidenów, jest całkiem odwrotnie. Ale to Scorpionsi wypadli na tej koncertówce lepiej niż na płytach studyjnych, odwrotnie niż Maideni. Słuchając „Live After Death” ma się wrażenie, że przyszli na koncert (też) zebrać hołdy od publiczności, a Scorpionsi podeszli do sprawy zupełnie inaczej – Ma być zabawa, głośno i wesoło, okej – będzie, od tego tu jesteśmy, żebyście przyjemnie czas spędzili. A widzicie te mikrofony – przy okazji nagrywamy album koncertowy. Za kilka miesięcy usłyszycie nas i własne wrzaski już z płyty. A co najważniejsze nikt nic nie odpuścił, nie ma tu żadnego numeru zagranego na pół gwizdka. Najwyżej może nie wzbudzać szczególnego entuzjazmu „Six String Sting”, czyli solowa popisówka Matthiasa Jabsa. Ale też nie można powiedzieć, że facet się nie stara – stara się i to bardzo, tylko, że ponad pięć minut katowania gitary na zasadzie – „Popatrzcie jaki ja jestem zajefajny gitarzysta” nie ma aż takiego grona zwolenników, jakby to mogło wydawać się samemu wykonawcy tych popisów. A czego ta płyta może się podobać? Jest sensownie zestawiona, zagrana bez napinki, na luzie, o który trudno by podejrzewać teutońskich rock’n’rollowców, z feelingiem, o który teutońskich rock’n’rollowcow podejrzewać jeszcze trudniej. Bezpretensjonalny, melodyjny heavy – metal z lat osiemdziesiątych. Jedynie starzy słuchacze Listy Przebojów Trójki mogą być nieco zawiedzeni, bo nie ma ballady „When The Smoke Is Going Down”, co mnie też nieco boli. Za to jest bardzo dobra wersja „No One Like You”, mojego ulubionego utworu z „Blackout”. Myślę, że wydłużona wersja „Dynamite” też może się podobać, fajnie wyszło im „The Zoo”, ballada „Still Loving You” – ogólnie trudno cokolwiek bardziej wyróżnić, bo cały zgromadzony tu materiał jest zagrany bardzo dobrze. Co bardziej spostrzegawczy zauważą, że utwory zamieszczone na tym wydawnictwie pochodzą tylko z płyt od „Lovedrive” w górę. Pewnie powód jest taki, że Scorpiony nie chciały się powtarzać, gdyż wcześniejszy okres ich działalności dokumentuje wydany siedem lat wcześniej „Tokyo Tapes”(**), nagrany w czasie japońskiego tournee na wiosnę 1978 roku. Warto sięgnąć po „World Wide Live” bo to mimo wszystko porządny rockowy „żywiec”. A że nagrany przez zespół podejrzanej nieco konduity? Skorpiony to nie tylko numer z gwizdaniem i źle byłoby zostali zapamiętani tylko z tego powodu. Ten krążek udowadnia, że na scenie był to rockowy zespół pełną gębą, który potrafił dać ognia, aż miło.
Ale okładka jest koszmarna.
(*) – czyli słynna „Dziewczyna o perłowych włosach”
(**) – pod wieloma względami „Tokyo Tapes” jest o wiele lepsze od „World Wide Live” – z punktu widzenia bardziej wymagającego słuchacza – ciekawszy repertuar, może nie tak przebojowy, ale kilka perełek z „Polar Nights”, czy „Fly to The Rainbow” na czele