1. Hurricane 2000/ 2. Moment Of Glory/ 3. Send Me An Angel/ 4. Wind Of Change/ 5. Crossfire/ 6. Deadly Sting Suite/ 7. Here In My Heart/ 8. Still Loving You/ 9. Big City Nights/ 10. Lady Starlight
Całkowity czas: 61:00
skład:
Klaus Meine – wokal/
Rudolf Schenker – gitara/
Matthias Jabs - gitar/
Ken Taylor - gitara basowa/
James Kottak - instrumenty perkusyjne
+ Berliner Philharmoniker pod batutą Christiana Kolonovitsa; Lyn Liechty; Zucchero; Ray Wilson; Guenther Becker
Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
14.07.2006
(Gość)
Scorpions — Moment of Glory
Nadszedł rok 2000, lecz świat jednak się nie skończył, komputery nie padły, a ludzie nie zmądrzeli. Co więc świętować? Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nic ciekawego się wydarzy, ale zawsze warto wierzyć w cuda. Metallica przywitała nowy wiek genialną płytą „S&M”, harcując z orkiestrą symfoniczną pod batutą Michaela Kamena. Na podobny ruch „orkiestrowy” zdecydowała się grupa Scorpions (planowali go od 1995 roku) i o tej niesamowitej kooperacji traktować będzie poniższy tekst…
22 czerwca w Hanowerze, podczas jednej z uroczystości otwarcia światowej wystawy EXPO 2000, zespół Scorpions zagrał koncert z berlińskimi filharmonikami (nie na darmo uznaje się ich za najlepszą orkiestrę na ziemskim padole) pod dyrekcją Christiana Kolonovitsa. Scorpionsi wiele razy zaskakiwali w ciągu ich kariery, mieli swoje słabe i mocne chwile, czasami zachwycali, czasami degustowali, ale tym razem wszystkie te frazesy odchodzą do lamusa. Powstał również album (nagrywany w ciągu pierwszych czterech miesięcy roku 2000 w pięciu studiach nagraniowych we Włoszech, Belgii, Anglii i Niemczech), który wgniata w fotel, miażdży, deklasuje, olśniewa i zniewala. Wcale nie są to stwierdzenie zbyt buńczuczne i patetyczne, ponieważ „Moment of Glory” to nie tylko klasyczne szlagiery Scorpionsów wykonane z towarzyszeniem orkiestry (z kilkoma Polakami w składzie) i dziecięcego chóru z Wiednia. Począwszy od otwierającego album „Hurricane 2000” zmiatającego z ziemi z gracją huraganu, stopniowo zapadamy w trans, oddajemy się temu misterium. Można znaleźć się o krok od ekstazy, o bardziej przyziemnych reakcjach już nie wspominając…
„Moment of glory” nie ma słabych punktów, idealnie wyważono proporcje pomiędzy chłodnym brzmieniem orkiestry, a ognistą mocą Scorpionsów. Każda nutka jest dopieszczona, wszystko zbudowane jest na fundamencie perfekcji i długoletniego doświadczenia. Wystarczy posłuchać nowych aranżacji takich klasyków jak „Wind of Change”, „Send me an angel” i „Still Loving You”, by przekonać się, że muzykom Scorpions podeszły wiek nie przeszkadza w graniu, a płyta „Moment Of Glory” to nie odgrzewanie kotletów. Z pięknych utworów wykrzesano bowiem urok ocierający się o sensualną ucztę, co wyczuć można zarówno w monumentalnych suitach instrumentalnych „Crossfire” (poprzedzone cytatem z "Mosskowskoje Wiecziera" Soloveva Sedoja) oraz „Deadly Sting Suite”(zbitka klasycznych przebojów Scorpionsów w nowych aranżacjach), jak i chwytających za serce balladach „Here In My Heart” , „Lady Starlight” (wzbogacona sitarem) i ciepłym „Moment Of Glory”. Bez cienia zbędnej pompatyczności, z sowitą dawką epickości, dramaturgią i chirurgiczną precyzją – taki jest album „Moment Of Glory”. Warto wspomnieć również o zaproszonych gościach, którzy pojawiają się w kilku utworach, dodając kompozycjom uroku i świeżości. Tak więc w „Send Me An Angel” Klausa wspomaga Zucchero, w „Here In My Heart” pojawia się Lyn Liechty, a „Big City Nights” wykonuje Ray Willson z legendarnego Genesis.
Malkontenci marudzą, że na „Moment of Glory” ballady wiodą zbytni prym, że płyta jest za krótka, że popisy orkiestry to miejscami zbyt dosłowna inspiracja Czajkowskim, że perfekcyjna orkiestra przyćmiła zespół. Co prawda krytycy zawistnie próbowali swoim pleceniem farmazonów zdewastować statut dzieła, ale słowa są zbyt puste i liche, a gawiedź i tak poznała się na urodzie albumu „Moment of glory”, o czym świadczyć może spektakularny sukces komercyjny. Jednak momenty chwały skończyły się wraz z wydaniem kolejnego albumu („Unbreakable”), ale to już zupełnie inna historia…