A tak się Coverdale zarzekał przy okazji “Restless Heart” że z Whitesnake już koniec. I znowu sprawdziło się stare przysłowie pszczół, że “Nigdy nie mów nigdy”. Zanim “Good to Be Bad” zobaczyło światło dzienne, Biały Wąż zaliczył kilkuletni okres intensywnej działalności koncertowej. Dobrze przyjmowanej i bez problemów z frekwencją, udokumentowanej kilkoma DVD. Nie wiem czy Coverdale od początku planował nagranie nowej płyty Whitesnake, czy przyszło to z czasem. W każdym razie grunt pod jej wydanie przygotowany był. Bez wielkiej reklamy, a i tak “Good to Be Bad” doskonale radzi sobie na listach przebojów, rozbijając się w pierwszych dziesiątkach po całej Europie, z Wielką Brytanią włącznie. Jak za starych, dobrych czasów znowu wykonawca musi na koncertach wylać sporo potu, żeby przekonać publiczność do swojej twórczości. W tym wypadku, żeby się przypomnieć. Niby łatwiej, ale Whitesnake do niedawna był traktowany jako kolejna objazdowa atrakcja z cyklu “Czy nas jeszcze pamiętasz?” Dopiero wydanie nowej płyty, jak widać po sprzedaży, zmieniło ten status. Powszechnie dobre recenzje na pewno też pomagają. Nie należę do wielkich entuzjastów dokonań Coverdale’a razem z jego Whitesnake. Bardziej podobał mi się w Deep Purple, albo na wspólnej płycie z Jimmim Page’m. Starsze rzeczy znam wyrywkowo, a na półce mam tylko “Whitesnake ‘87”. Dlatego po “Good to Be Bad” sięgnąłem tylko z czystej ciekawości, kompletnie na nic się nastawiając. Dobrze zrobiłem, bo to rzecz warta zainteresowania. Coverdale już na szczęście trochę wyrósł z pop-metalu, który uprawiał od połowy lat osiemdziesiątych. Ale ponieważ nie zmienia się zwycięskiego składu, a tym bardziej nie lekceważy sobie tego, co przyniosło sławę i pieniądze, “Good to Be Bad” nie odbiega diametralnie od “Whitesnake ‘87” i “Slip of The Tongue”. To dalej ta odmiana metalu zorientowana na listy przebojów. Na szczęście produkcja jest zdecydowanie bardziej rockowa, nie ma śladu po plastiku, którym tak obficie “podlewano” muzykę z tamtych płyt. Teraz to jest dzieło klasycznie metalowe, uszlachetnione bluesowymi dodatkami. I mimo wszystko nie ma żadnego pójścia na łatwiznę. Muzyczny banał, który czasem dopadał takie zespoły, tym razem prawie nie występuje. Nawiązania do łatwych, lekkich i przyjemnych lat osiemdziesiątych mamy tylko w “All I Want All I Need” – zresztą najsłabszym na całej płycie i na dobrą sprawę zupełnie niepotrzebnym. A miejscami na tym albumie dzieją się rzeczy ... no nie powiem, że wielkie, bez przesady, ale takie, że trzeba pokiwać z szacunkiem głową i powiedzieć – No, no... Zaczynając od początku – “Best Years” z lekkim odcieniem purpury od razu postawił mi uszy na równe nogi, potem jeszcze lepszy "Can You Hear the Wind Blow" ze świetnym riffem, świetną melodią i kapitalnie zaśpiewany, z konkretnym ciągiem do przodu. W “Call on Me” David śpiewa trochę “pod” Planta, ale to nic, bo to następny dobry utwór, potem jest przerwa na ten nieco pudlowaty “All I Want All I Need” a za nim następny dobry, tytułowy “Good To Be Bad” (Sometimes it’s good to be bad, bad to the bone). “All for Love” też niebezpiecznie dryfuje w tapir-metalowe rejony, ale da się wytrzymać, bo zespół gra mocno i z wykopem, nie przejmując się wokalistą, który akurat próbuje być nieco bardziej liryczny. I już do końca jest dobrze, mimo dwóch ballad. No ale widocznie Coverdale nie zapomniał jak się pisze naprawdę dobre piosenki “do zapalniczek”, bo i “Summer Rain” i “’Til The End of Time” słucha się bardzo przyjemnie, szczególnie tej drugiej – wyjątkowo urokliwej - takiej w starym stylu jak sprzed trzydziestu kilku lat, kiedy podobne rzeczy bywały na płytach ozdobami, a nie zapchajdziurami. I chyba nie ma znaczenia, że “Get What You Need” bazuje na riffie wyraźnie zajumanym z “Oh Well” Fleetwood Mac, a w "Lay Down Your Love" dosyć wyraźnie słychać Zeppow z okolicy.. dwójki? I chyba też to , że głos Davida już nie ten. W co dynamiczniejszych kawałkach daje sobie radę bez problemów, ale tak ja już trzeba ładnie zaśpiewać to ewidentnie chrypi – raz więcej, raz mniej. Czasami ma to swój urok, a czasami już niestety nie do końca... Nie można nie wspomnieć o gitarzystach – mocni technicznie, a poza tym grają z wielką energią, z feelingiem, do tego obdarzeni dużą wyobraźnią. Niektóre partie są absolutnie mistrzowskie. I Doug Aldrich razem z Coverdalem skomponował cały materiał.
Biały Wąż wrócił w pięknym stylu, rasowym rockowym albumem, jakich nigdy za dużo i jakie nigdy się nie znudzą. Przyjemnie też, że i publika doceniła, głosując portfelami.
W zależności od kraju wydania dołożono różne bonusowe dyski. Zwykle są na nich nagrania koncertowe, albo inne wersje utworów z płyty właściwej.