Możnaby mnożyć przykłady muzyków u których talent i wirtuozerią są wprost proporcjonalne do ilości wybryków, ekscentryzmu i słabości do różnego rodzaju używek. Do tej grupy można śmiało zaliczyć młodszego z braci Schenkerów, wokół którego ekscesów krążyło swego czasu wiele legend, a nieławtwy i dość impulsywny charakter nie ułatwiał życia jego współpracownikom (jedna z opowieści mówi chciażby o kulisach ostatniego odejścia Schenkera z UFO w roku 2003; jak łatwo się domyśleć nie chodziło o „różnice muzyczne”, lecz najzwyczajniej w świecie o awersję jaką Michael darzył klawiszowca Paula Raymonda, na którego plecach ponoć rozbił drewniane krzesło po jednym z koncertów). Niemniej chyba nigdy nie będzie wyjaśnione co naprawdę było przyczyną odejścia Schenkera z pokładu UFO pod koniec lat 70-tych (najbardziej powtarzana przyczyna to problemy gitarzysty z alkoholem), ale fakt pozostaje faktem, że muzyk nie zayspywał gruszek w popiele i po krótce przesiadce z macierzystym Scorpions (płyta „Lovedrive” z 1979 roku), poczuł się na tyle pewnie, aby spróbować sił z całkowicie autorskim projektem. Szybko sformował własny zespół, który odkrywczo ochrzcił jako The Michael Schenker Group i w sierpniu 1980 roku zadebiutował pierwszym albumem.
Komuś kto uwielbiał brzmienie klasycznego gibsonowego V-Flyera, którym Schenker raczył nas na wielu albumach UFO, można śmiało polecić „The Michael Schenker Group”. Klasyczny hard-rockowy klimat, świetne zapadające w pamięć melodie. Już rewelacyjny otwierający płytę, bardzo motoryczny „Armed And Ready” (wykorzystany niedawno w grze Guitar Hero: Metallica) wprowadza nas w dobry nastrój; fajnie prowadzony główny riff, wokal Gary’ego Bardena ocierający się nieco o połączenie Ronniego Jamesa Dio i Dana McCafferty’ego z Nazareth... Muzyczna jazda z najwyższej półki. Drugi z zestawie „Cry For The Nations” może drażnić banalnym klawiszowym wstępem, który na szczęście po niespełna pół minuty zostaje zagłuszony odłgosem ekspolozji po którym wchodzą gitara i perkusja i czujemy, że znów jest wszystko na swoim miejscu. Do utworu „Victim Of Illusion” można można się przyczepić o zbytnią zbierzność ze wspomnianym wcześniej „Armed And Ready”, ale chyba w tym przypadku trudno uczynić z tego zarzut, tym bardziej, że kawałek brzmi ostrzej głównie dzięki świetnej partii wokalnej Bardena, poza tym brzmenie zostało „przyzdobione” w klawiszowe wstawki, no i nie można zapomnieć o solówce gitarowej Schenkera... Jeśli ktoś się będzie obawiał zbytniej monotonności całości to myślę, że dwa utwory instrumentalne, które znalazły się w zestawie rozwieją jego obawy. „Bijou Pleasurette” brzmi w partii gitarowej nieco jak kołysanka, do tego gdzieś w środku wpleciono fajne gitarowe brzejścia rodem z oldfieldowego „Ommadawn”. „Into The Arena” jest fragmentem nawet lepszym, głównie ze względu na złożoność kompozycji rodem ze złotych czasów rocka progresywnego; fajna, szybka melodyka poszczególnych części kompozycji, idealnie wyczute momenty przejść i zmiany tempa, sprawiają, że płytę nie należy postrzegać jako kolejne toporne, hard-rockowe wypociny. Równie dobre wrażenie sprawia delikatny „Tales Of Mystery”. Taki miły dla ucha niemal folkowy przerywnik w którym nieodparcie można się doszukać wielu odniesień do „Arbory Hill” z płyty „Obsession” grupy UFO. O czymś zapomniałem? A tak, są jeszcze „Looking Out Of Nowhere” i „Feels Like A Good Thing” – kolejne dwa przebojowe numery, z założenie chyba nawet bardziej nośne od poprzedniczek, zwłaszcza drugi z wynienionych, ze świetnym rytmem i tepmem, niżej podpisanemu kojarzycym się nieco z klasykem Steppenwolf „Magic Carpet Ride”. No i na sam koniec zafundowano nam nieco epicki, ponad 7-minutowy „Lost Horizons”. Mroczny i tajemniczy, powoli nabierający siły wyrazu, rozwijający sie z każdą sekundą. Jakby zastąpić wokal Bardena – śpiewem Ronniego Jamesa Dio, a partie Schenkera – potężnymi riffami Iommiego, kawałek pasowałby do sabbathowych „Heaven And Hell” i „Mob Rules” jako ulał i byłby przysłowiową wisienką na torcie.
Skoro płyta taka dobra to czemu nie dostała najwyższej oceny? Cóż, wytłumaczenie jest takie, że mimo niezaprzeczalnego talentu i warsztatu technicznego muzyków należy stwierdzić, że w zbyt wielu utworach słychać całą masę zapożyczeń od innych wykonawców. Na szczęście odbrobina braku oryginalności jest jedyną rzeczą, którą można uznać za wadę debiutanckiej płyty formacji Michaela Schenkera.