Wojtek Kapała napisał przed chwilą, że czekał z utęsknieniem na nową płytę Placebo. Niestety nie mogę tego powiedzieć o sobie odnosząc się do najnowszego dzieła The Mars Volta. Bo nie czekałem. Nie ruszały mnie żadne wieści na temat tego albumu, ledwo pamiętałem jak ma się nazywać. Powód – „The Bedlam In Goliath”. Wydaje mi się, że półtora roku temu byłem zbyt łagodny w ocenie tej płyty. Słowa się posypały, gwiazdki się zapaliły, a płyta odłożona na bok. Dlatego też podochodziłem do „Octahedron” bez większych emocji. „Aaa tam, posłuchamy! Co mi szkodzi?”. Wypadałoby przynajmniej znać... A tu proszę! Niespodzianka!
Na „Ośmiościanie” zawarta jest muzyka troszeczkę różniąca się od tego, do czego The Mars Volta nas przyzwyczaiło. Ale najpierw… spójrzmy na czas trwania – 50:03. Od czasu „Frances The Mute” zespół nie schodził poniżej siedemdziesięciu minut! Często kończyło się to kompozycyjnym chaosem i widocznym brakiem umiejętności selekcjonowania materiału. Na tym tle „Octahedron” wypada świetnie. No bo nawet tak rewelacyjne „Frances…” może być po jakimś czasie uciążliwe i męczące. Najnowsze dzieło TMV nie zdąży nas zmęczyć. Poza tym bez problemów wyczuć można też tendencję zespołu do nagrania czegoś lżejszego. Spójrzmy chociażby na otwierający album „Since We’ve Been Wrong”. Chyba nigdy nie mieliśmy okazji słyszeć tak minimalistycznego i jednostajnego Mars Volty. Zespół opiera się pokusie dania czadu i nagrywa utwór idealny do plumkania w tle wieczorkiem. No ale klimat The Mars Volty jak najbardziej rozpoznawalny, a gitara Omara Rodrigueza wbija się w pamięć już po pierwszym razie.
„Teflon” też mógłby być dziesięć razy szybszy i zamiast gitary ze slidem atakować riffami. Ale nie atakuje. Utwór niemalże radiowy, ale zawierający już wszystko, co Mars Volta uwielbia, czyli dużo manipulacji dźwiękiem, przeszkadzaczy, połamanych rytmów. I czas na kolejną zmianę – początek „Halo Of Nembutals” przypomina „Abandonera” z solowego albumu Steve’a Wilsona. Później to już typowo marsvoltowe granie, bardzo na poziomie.
Wreszcie czas na moją osobistą perełkę:) Sam początek… Gitara grająca e-moll od razu przywołuje na myśl „Epitaph” Karmazynowego Króla. Ależ to jest podobne! Przy czym nie narzuca się. W „With Twilight As My Guide” jest naprawdę wiele z King Crimson, może trochę z Mercury Rev. Poza tym po prostu mam słabość do akustycznej strony TMV, a ten utwór mógłby się tak snuć przez całą noc i by mnie nie nudził. Dalej mamy „Cotopaxi” – najkrótszy, najbardziej zdatny do radia i chyba ten moment „Octahedron”, który lubię najmniej. Warto jednak zwrócić uwagę na gitary i efekty. Trzeba też przyznać, że to dobre, nie pozwalające się nudzić urozmaicenie.
Co mamy dalej… Świetne „Desperate Graves”, spokojniutkie „Copernicus” (polski akcent) z piękną melodią, flażoletami i innymi, przeróżnymi plamami dźwięków. The Mars Volta do słuchania nocą? Czemu nie! I wieńczący album „Luciforms” łączący w sobie dwa oblicza zespołu. Znów świetna praca gitar!
I to by było na tyle. Jakieś podsumowanie? Wariaci przestali wariować. Nagrali świetną, wyważoną i uporządkowaną płytę! O ile pierwszy z powyższych przymiotników mógł się wcześniej pojawiać w recenzjach poprzednich albumów The Mars Volta, pozostałe w odniesieniu do zespołu mogą zabrzmieć jak oksymoron. Wyważona płyta TMV? A tak! Czuć, że wiele razy przesłuchali „Octahedron” przed wydaniem i zadbali o to, żeby słuchacz się nie nudził i nie męczył. Nie powielają schematów. Można powiedzieć, że je troszkę uprościli. Dlatego pewnie wiele osób uzna piąty album Amerykanów za najsłabszy. Fakt – nie jest tak progresywny, nie ma takiego pazura i energii. Ale z drugiej strony nie widzę tu ani jednej kompozycji, która raziłaby chaosem, czy niedopracowaniem. Wróćcie pamięcią do „Goliata”. To nie była zła płyta. Tyle że świetne momenty ginęły w chaosie. Gdyby mieli wydać drugi taki progresywny album, to by zrobili wielki błąd. Wolę nie-progresywny, ale równy i spójny. Takie jest „Octahedron” i to jego największe zalety. Nawet jeśli nie dorównuje pierwszym trzem dziełom zespołu.