„Piękna i utalentowana” – tak mi Naczelny zareklamował Kimbrę, gdy wydał uprzejmy rozkaz zrecenzowania jej debiutanckiej płyty. Wie jak mnie podejść i wzbudzić zainteresowanie”. Piękna… W sumie by mi wystarczyło, ale jest jeszcze talent, wydawałoby się, że drugorzędna dla mnie sprawa. No dobra, już bez żartów. Talent artystki z Nowej Zelandii jest zdecydowanie pierwszorzędny.
Popularność przyniósł jej Gotye i jego wielki przebój „Somebody That I Used To Know”, w którym gościnnie wystąpiła. Może za mało poświęciłem uwagi temu muzykowi, ale zupełnie nie rozumiem jego fenomenu i sukcesu tego utworu. Bardzo ciekawy i stingowy, ale moim zdaniem zbyt zimny i bez wyrazistości. Porównajmy to z singlowym „Cameo Lover” rzeczonej Nowozelandki. Szybki rytm, słodziutki głos i dźwięki budzące natychmiast uśmiech na twarzy. Bajka! Słonina sama chce się gibać, a ciało się wygina śmiało. Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale minęło trochę czasu zanim zabrałem się za resztę albumu. Tak mnie zauroczył ten utwór.
O ile „Cameo Lover” było przykładem popu bez zbędnej elektroniki, tak otwierające album „Settle Down” to przykład twórczego zastosowania dorobku dzisiejszej technologii. Rytm prowadzony jest przez zsamplowane wokalizy artystki, co daje mu posmak Vocabularies Bobby’ego McFerrina połączonego jednak z czymś brzmiącym niezwykle świeżo i twórczo.
Kimbra na swoim debiucie ukazuje szerokie spektrum talentu zarówno wokalnego jak i twórczego. Od stricte popowych, zakorzenionych w latach ‘70 i ‘80 dźwięków aż po soul i jazz. Artystka wykracza jednak poza jakiekolwiek szufladki, albo raczej się ich nie trzyma tylko bardzo pewnie, z mistrzowskim wyczuciem prowadzi muzykę gdzie tylko pragnie. Nie przesadza z wokalnymi i brzmieniowymi eksperymentami, nie przesładza, nie męczy. „Plain Gold Ring” brzmi jak żywcem wyjęte z drugiej połowy Hound of Love Kate Bush, a i sama Kate nie powstydziłaby się tego utworu. Strasznie podoba mi się rytmiczne „Good Intent”, deadcandance’owe „Old Flame”. Wsłuchajcie się w wysmakowane dźwięki „Wandering Limbs” i pomyślcie, z jakim wyczuciem te dźwięki zostały ze sobą złożone, z jaką precyzją wszystko nadaje utworowi rytm. No i jeszcze ta wspaniała, wyciszona, jazzowa końcówka „The Build Up”. Tylko przypieczętowuje wielkość albumu i utrzymuje w błogiej iluzji, że dostaliśmy o wiele więcej niż 50 minut materiału. Może dlatego, że podobała mi się każdy utwór, praktycznie każda minuta.
Vows to bardzo ciepły, wyrazisty i starannie wykonany album. Album, który uzależnia i niesamowicie wciąga. Bogactwo brzmieniowe sprawia, że chce się do niego wracać, żeby go następnym razem wreszcie rozgryźć. Ale muzyka Kimbry nie daje się tak łatwo okiełznać. Za każdym razem coś mnie w niej fascynuje. Podobnie jak w morzu. Znam je całe życie, ale jednak zawsze ciągnie mnie by znów posłuchać jego fal. Tak samo do Kimbry powrócę jeszcze wielokrotnie. Bardzo dobry album!