Debiut Camel przez dłuższy czas był płytą mało znaną i przez to trochę legendarną. Działo się tak dlatego, że wydało go MCA, a kolejne płyty Decca. I kiedy pojawiły się kompakty, Decca szybko wznowiła je na nowym nośniku, a MCA się wcale do tego nie kwapiło. Dopiero chyba w połowie lat dziewięćdziesiątych te nagrania po raz pierwszy pojawiły się na CD i to do tego w nikłym nakładzie. Co w sumie bardzo sytuacji nie zmieniło, bo żeby to upolować trzeba było mieć dużo szczęścia i sporo forsy, bo cena zazwyczaj była bardzo słona. Dopiero pojawienie się remastera w 2002 roku diametralnie poprawiło sytuację. W Polsce było o tyle lepiej, że kilka lat wcześniej pojawiło się ćwiercoficjalne, nasze rodzime wydanie, z inną okładką i zatytułowane „Camel – 1973 rok”.
Czego o tym piszę - bo dosyć pokrętne były losy tej płyty, a po jej nagraniu pozbyto się zespołu z MCA, potem prawie przez trzydzieści lat dostępność tej muzyki była mocno problematyczna. W tym czasie fani Camel znali ten album głównie z opowiadań innych, ewentualnie z rzadko kiedy puszczanych w radio fragmentów. Różne legendy chodziły, powtarzała się głównie jedna opinia – że jest to rzecz nieco inna od pozostałych, znacznie cięższa. Co jako tako prawdzie odpowiada. Konfrontacja opowiadań z rzeczywistością okazała się, przynajmniej dla mnie, bardzo przyjemna. Mniej się po tej płycie spodziewałem. A okazało się, że to album bardzo dobry, bardzo dojrzały muzycznie, nagrany przez bardzo sprawnych i doświadczonych muzyków. Natomiast zaskoczyło mnie to, że już na debiucie Camel był zespołem dojrzałym i ukształtowanym. Konia z rzędem temu, kto znajdzie jakieś większe i bardziej zauważalne podobieństwa do istniejących już wcześniej wykonawców. Że niby Wishbone Ash? Oprócz rzadko spotykanej w rockowym świecie symbiozy śpiewności i delikatności muzycznej z konkretnym rockowym „wygrzewem” (a i to też raczej na pierwszej płycie), więcej analogii doszukać się nie sposób. Bo chodziły takie opinie, że „prawdziwy” Camel to dopiero „Mirage”. Nie – prawdziwy Camel to już „Camel”. Ale zgadza się, jest to płyta nieco inna niż kolejne. Zgadza się, cięższa. Może nie w takim znaczeniu, że wtedy Camel hard-rocka grało. Chociaż jak na Camel to miejscami to jest hard-rock. Dwie rzeczy wyróżniają debiut od reszty – po pierwsze – jest najbardziej rockowa, ale tym razem chodzi nie o ciężar muzyki, tylko, że jest to płyta „najczystsza” stylistycznie. Rock – bez większych „domieszek” popu, jazzu, muzyki klasycznej, jak to później bywało. Druga sprawa – tym razem klawisze Bardensa dominują nad gitarą Latimera i to raczej na organach opiera się brzmienie tej muzyki. Właśnie – nie pamiętam, żeby później Bardens tak chętnie używał organów, raczej bardziej w łaskach były syntezatory, mellotron. Nie był on typowym progresywnym organistą, jak na przykład Emerson, czy Crane, ani hard-rockowym jak Lord, albo Crane(*). Jego organy nie robiły za walec drogowy, jak w kapelach hard/heavy, ani nie były kościelno-patetyczne jak w niektórych zespołach prog-rockowych. To były po prostu rockowe organy, jak na przykład hammondy Gregga Rollie, który wtedy grał u Santany.
Mimo, że płyta nie zdobyła sobie większej popularności i pozbyto się zespołu z wytwórni, to jest to dzieło bardzo udane. Do tej pory „Never Let Go” to jeden z najbardziej znanych utworów grupy, „żelazna” pozycja w repertuarze koncertowym. Z pozostałych – to resztę płyty można byłoby wymienić, tutaj żaden nie odstaje od bardzo wysokiego poziomu całego albumu. Raczej można wymieniać ulubione – a to w moim przypadku „Slow Yourself Down”, „Mystic Queen”, „Arubaluba”, no i wiadomo, że „Never Let Go” też. Gdyby tak porównać „Camel” do innych dokonań grupy, to dosyć szybko, bo zaraz na „Mirage” zmienili nieco swoją muzykę. Pojawiły się utwory znacznie dłuższe, jeszcze później cykle utworów tworzące koncept albumy, nosiło ich się w rejony nieco mainstreamowe, pop-rockowe. Wydaje mi się, że powrót do podobnej formuły to dwie ostatnie płyty, (bardziej „Rajaz”) – kilka konkretnych, osobnych utworów, dosyć długich, ale bez przesady. W jakimś sensie cykl się zamknął, bo nie wiadomo, czy jeszcze będzie jakiś nowy krążek z nazwą Camel na okładce.
(*) – chodzi tu o tego samego Crane’a – Vincenta, organistę i założyciela Atomic Rooster.
Bonus tracks (2002 CD edition):
"Never Let Go" (Single Version) – 3:36
"Homage to the God of Light" (Recorded Live at The Marquee Club) – 19:01