Koncertowy dokształt – nieregularnik wakacyjny.
Odcinek jedenasty.
Wakacje się skończyły? Ale nie dla wszystkich, studenci jeszcze mają. A ci, którzy nie walczą w kampanii wrześniowej, to jeszcze nawet o szkole nie myślą. Dlatego jeszcze pociągnę dokształt do końca września, szczególnie, że jest jeszcze kilka fajnych koncertów, o których chciałbym napisać, a jeden z nich dotrze do mnie dopiero za kilka dni.
Mam takiego kolegę, Grześka (zwanego spejs-boyem), który jest totalnie zakręcony na punkcie The Grateful Dead. Ale absolutnie totalnie – już nie będę opisywał na czym to totalnie polega, musicie uwierzyć mi na słowo – to klasyczny Dead Head. I oczywiście zawsze i wszędzie próbuje innych nawracać na swoja wiarę. Co ciekawe z niemałymi sukcesami, bo Deadzi to zespół niezmiernie ciekawy, ale u nas nieszczególnie popularny, poza tym jego popularność wynikała bardziej z koncertów, niż płyt. Ale ja nie o tym.
Kiedyś Grzegorz przytargał na nasze dinozaurowe spotkanie towarzyskie koncertowy album Jerry Garcia Band, pod tytułem "Jerry Garcia Band". I to już była całkiem inna rozmowa. Bo chociaż Deadów, mimo wieloletnich, usilnych zabiegów mojego, drogiego kolegi jakoś jeszcze nie pokochałem (chociaż szanuję i nawet podziwiam), ale ten żywiec wszedł mi równo i gładko, posłuchałem kilku fragmentów i byłem zachwycony.
Jerry Garcia Band było to tylko jedno z bardzo wielu muzycznych przedsięwzięć Garcii poza The Grateful Dead, a za życia lidera ukazały się dwie płyty - studyjna "Cats Under The Stars" i właśnie ta koncertówka, o której piszę. Widać Garcii nie wystarczało samo The Grateful Dead i zaczął jeszcze kombinować ze swoim zespołem, co było o tyle dziwne, że Deadzi też byli zespołem grającym dużo, często i aż dziw bierze, że Jerry jeszcze znajdował czas na swoje inne projekty. Chociaż akurat sprokurowanie tego krążka nie było specjalnie czasochłonne – wystarczyło wejść na scenę z zespołem, zagrać kilka ogólnie znanych numerów, a materiał na płytę zrobił się sam. Można by powiedzieć, że jest to pójście po linii najmniejszego oporu, ale to nie tak.
Prawdziwego artystę poznajemy tez po tym, jak potrafi zinterpretować sztukę kogoś innego, na ile potrafi odcisnąć na tym pieczęć swojej osobowości. I wbrew pozorom to co zrobił Garcia z zespołem nie było wcale łatwe - oni wzięli materiał, który musieli obrobić po swojemu, a do osiągnięcia sukcesu nie wystarczyło ładne odegranie tego wszystkiego, tylko rozwinięcie tych tematów po swojemu. I to dobrze. Czyli najpierw się trzeba było się tego nauczyć, potem to zagrać, potem zagrać dobrze, a na koniec zagrać dobrze po swojemu. Droga wcale nie krótka i niełatwa. Taki proces może trwać nawet latami, żeby się te utwory w duszy uleżały. I pewnie trwał, sądząc po tym, w jaki sposób Jerry Garcia Band to zagrali. Na materiał płyty składają się utwory stosunkowo dobrze znane, przynajmniej w kręgach w których obracał się Garcia i jego fani. Jerry Garcia Band, tak jak i The Grateful Dead zalicza się do grupy dość charakterystycznych orkiestr funkcjonujących na amerykańskiej ziemi (i to w zasadzie tylko na amerykańskiej), tzw. jam-bandów, czyli grup lubujących sie przede wszystkim w graniu na żywo, potrafiących z utworów, które maja w repertuarze wycisnąć więcej niż poborca podatkowy z dłużnika. Chociaż ani Garcia, ani muzycy z jego grupy wcale nie są wirtuozami, na pewno jednak świetnymi instrumentalistami, świetnie odnajdującymi się w takim graniu, którzy taka muzykę czują, rozumieją i potrafią współpracować ze sobą w czasie koncertu. Bo najważniejszy w tej muzyce jest klimat, jak ona staje się na żywo, w czasie występu, bo to przecież wszystko nie jest zaplanowane – ogólne zarysy, z grubsza – pewnie tak, ale na pewno nie każda nuta, albo raczej większość tych nut powstaje na scenie, tam te utwory przyjmują ostateczny kształt. Niezwykle ważne w takich przypadkach interakcje między publicznością i muzykami, między samymi muzykami, bo muzyka tworzona w takich okolicznościach, żeby naprawdę zaistnieć, musi karmić się emocjami – wszystkimi, jakie są dostępne na sali.
Cały ten koncert ma takie swoje niespieszne tempo, można powiedzieć, że spacerowe. Idealne do tego, żeby sobie z piwem siąść na kanapie i sobie posłuchać. Spokojnie, nigdzie się nie spiesząc, nie myśląc o niczym szczególnym. Bo to jest album, który będzie wymagał od nas trochę więcej skupienia, jeżeli będziemy słuchać go tzw. jednym uchem, szybko stracimy wątek i magia gdzieś uleci. A przy minimum dobrej woli ta muzyka nas wciągnie.
Utwory rzadko tu schodzą poniżej ośmiu minut, ale absolutnie tego nie odczuwamy. Niby nie dzieje się nic – ot, Garcia pobrzękuje sobie na gitarze, ale robi to tak fajnie, że gdyby nawet trwało to i po dwadzieścia minut też by się chyba nie znudziły. Poza tym szybko się orientujemy, że nie pitoli on sobie dla pitolenia, bo tak lubi, ale jego partie popychają te utwory do przodu. Też i inni mają sobie kiedy pograć. W "Simple Twist" of Fate" kilkuminutowym solem popisuje się basowy John Kahn, a w "Senor" i „that Lucky old Sun” szaleje organista Melvin Seals. "Senor" to chyba mój numer dwa na tym albumie. Najbardziej podoba mi sie prawie dwunastominutowa wersja "Dear Prudence" Bitli, ale "Stop That Train" Tosha, „Tangled up In Blue” Dylana, czy "Don't Let Go" Stone'a to też brylanty najczystszej wody. W zasadzie słabszych rzeczy niż znakomite na "Jerry Garcia Band" nie znajdziemy. Fenomenalny koncert – nic dodać nic ująć. Chociaż pewnie taki nieco staromodny, jakby żywcem z lat siedemdziesiątych wyjęty. Jedyną jego "wadą" jest pewna jego specyficzność. To bardzo "korzennie" amerykańskie granie – mieszanina rocka, bluesa, country, blue-grass, folku, soulu, gospel – w zasadzie wszystkiego, co można nazwać tradycją amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Nie wszyscy to lubią, chociaż nie jest to wcale zbyt trudne w odbiorze. Trzeba się po prostu w to wsłuchać, bez żadnych gatunkowych uprzedzeń.