No to Euro 2012 się zaczęło. Na razie nasi zremisowali, co jest i tak niezłym wynikiem, bo mecz kończyli w dziesięciu. A co, przeciwnik też? Nie zauważyłem. Grecy cały czas grali, jakby ich było jedenastu.
Pomysł, żeby piłkarski trzeci świat (czyli my) i Euroland B (też my) współorganizował mistrzostwa Europy, wydawał mi się od początku pomysłem nieco kontrowersyjnym. Ale na razie wszystko na to wskazuje, że się uda – czyli chwała nam. Co prawda spora część zaplanowanych inwestycji jest rozgrzebana i będzie miała pewnie nawet dwu-trzyletnie obsuwy, ale prędzej czy później będzie, bo prędzej czy później trzeba to będzie skończyć. Poza tym (wielkie, uroczyste fanfary!) po raz pierwszy w nowożytnej historii Warszawa ma sensowne połączenie drogowe z resztą kraju i nawet z Europą! I chociażby z tego powodu warto było jednak to Euro organizować.
Jak wszyscy wiedzą jestem człowiekiem nadzwyczaj łagodnego usposobienia, spokojnym i tolerancyjnym. Do tego fanem futbolu. Dlatego szlag jaśnisty mnie trafia, kiedy czytam różne głupoty wypisywane przez panią profesor Środę, Kazimierę Szczukę i wiele, wiele innych skądinąd rozsądnych osób (a ostatni „Przekrój” bije rekordy braku kompetencji i demagogii). Wszystkie te wypowiedzi mają jeden schemat – zaczynają się od „nie przeszkadza mi Euro/piłka nożna, ale…” i potem leci klasyczna litania – kibole, prostactwo, marnowanie pieniędzy, żłobki, teatry, chleba, a nie igrzysk. Zwykle taki wywód skoncentrowany jest na jakimś bardzo drobnym wycinku Euro-rzeczywistości, który pasuje do tezy postawionej przez autora, a wszystko co nie pasuje do niej, jest ignorowane, nawet jeżeli leży metr obok tematu i wiąże się z nim jak wódka z zakąską. No już ta wypowiedź profesor Środy, że Euro jest be, bo kibolia będzie przy okazji korzystać z płatnych uciech erotycznych jest w stylu – samochody są be, bo przez nie są wypadki. Poza tym okazuje się, że jest jakby odwrotnie, bo kibice wolą chodzić na piwo, niż na dupy.
Wszystkie te wypowiedzi utrzymane są w lekko mentorskim, protekcjonalnym tonie, gwoli delikatnego, ojcowskiego strofowania maluczkich, z poczuciem wyższości – w manierze typowej dla postępowych, lewicowych, czy lewicujących intelektualistów (czyli z obowiązkowymi wtrętami na temat sprawiedliwości społecznej). Większość tych osób po prostu straciła instynkt samozachowawczy i poczuwszy się autorytetami, zapomniała, że mogą jeszcze pozostać tematy, z którymi jeszcze nie są obznajomieni w takim stopniu, żeby zabierać głos. Prosta sprawa – jeżeli się na czymś nie znam, to się o tym nie wypowiadam. A wiele z tych tekstów sprawia wrażenie, że są napisane przez osoby, które absolutnie nie wiedzą o co w tym chodzi. Nie rozumieją piłki nożnej jako zjawiska, nie cierpią jej, nie rozumieją potrzeby organizowania takich imprez. Mam wrażenie, że dla wielu osób bycie fanem futbolu jest synonimem intelektualnego zapóźnienia i w swoich tekstach w taki bardziej zawoalowany sposób dają tego wyraz. Dlatego, lepiej żeby odpuścili sobie pisanie na ten temat, bo wychodzą im bzdury.
Jestem Euro-realistą. Nie podniecam się tą imprezą, jak łysy nowym modelem grzebienia samobieżnego. Pewnych spraw trudno nie zauważyć – niekorzystnej umowy z UEFA, typu „Damy dupy i jeszcze za to zapłacimy”, potencjalnego krachu w branży budowlanej, bo jak się okazuje, kontrakty na Euro dla wielu firm stały się przekleństwem i powodem upadku, a nie błogosławieństwem. Nie wiadomo, co potem będzie ze stadionami, jak sobie z zagospodarowaniem takich obiektów poradzą samorządy, nie da rady co tydzień organizować koncertu Madonny, czy The Rolling Stones. Ale tego, co przez te pięć lat powstało, głównie w zakresie infrastruktury transportowej – to już nikt nam nie zabierze, nikt tego po mistrzostwach nie schowa pod pachę i nie wyniesie. I to na pewno jest korzyść z Euro, a że jakieś pieniądze nie poszły na pomoc społeczną, żłobki, czy teatry – no i co z tego – sposób finansowania polskich teatrów uważam za totalne nieporozumienie, a prędzej te autostrady i stadiony zarobią na żłobki, niż odwrotnie. Drogi są w Polsce równie potrzebne jak szczęście hazardziście i każdy kilometr autostrady, drogi ekspresowej, który powstał z powodu Euro jest powodem, że wartało się o nie strzelać. And last, but not east – mistrzostwa Europy w piłce nożnej jest to jedna z największych imprez na świecie – czwarta, albo piąta w kolei – po letnich igrzyskach, piłkarskim Mundialu, Pucharze Świata w rugby i tak mniej więcej na wysokości igrzysk zimowych. Za naszego życia takiej imprezy w Polsce nie było i już za naszego życia pewnie nie będzie. Nigdy nie było. Nie było u nas tak ważnego wydarzenia o znaczeniu międzynarodowym od czasu uczty królów u Wierzynka za czasów Kazimierza Wielkiego.
A wszystkim, którzy już mają Euro po dziurki w nosie, chociaż się nawet nie zaczęło, serdecznie współczuję, ale jakoś to przeżyjecie. Ja takie Euro mam co roku, tyle, że w nieco mniejszym zakresie (czyli okres bożonarodzeniowy) i daję radę. Poza tym luzik – nasi zagrają trzy, a góra cztery mecze (jak wyjdą z grupy wpadną na Niemcow, albo Holendrów…) i emocje opadną. A za trzy tygodnie w ogóle będzie po zawodach.
Rod Stewart dlatego pasuje mi do Euro, bo w młodości chciał zostać piłkarzem, nawet już trochę pogrywał w niższych ligach angielskich, ale znudziło mu się czyszczenie po meczu butów starszych kolegów, za bardzo pociągała go muzyka i mimo niezadowolenia całej rodziny (a swego papy szczególnie) porzucił sport i zajął się pracą w show-biznesie. Młodszym, albo nawet nieco starszym słuchaczom Stewart kojarzy się raczej jako podstarzały szansonista z rozczochraną blond czupryną. A jeżeli słyszeli coś starszego, to najczęściej nieśmiertelne „Sailing” z albumu „Atlantic Crossing” – płyta ta odniosła tak duży sukces, że Stewart nie miał sumienia go nie zdyskontować i pożeglował na popowe wody. Ale wcześniej Stewart był uczciwym rockmanem, najpierw śpiewał w Jeff Beck Group, potem był wokalistą The Faces, a w międzyczasie zaczął swoją solową karierę. Myślę, że ten, kto zna tego artystę z płyt nagranych powiedzmy po 1980 roku, a nawet nieco wcześniejszych, kiedy sięgnie do tych najwcześniejszych, może się szczerze zdziwić, tak jak ja kiedyś.
Swoją samodzielną działalność artystyczną Stewart zaczął zaraz po rozstaniu się z Jeffem Beckiem i dosyć szybko osiągnął światowy sukces. Pierwszą płytą, która trafiła na szczyt list przebojów była „Every Picture Tells A Story” z 1971 roku. Było to o tyle dziwne, że pasuje ona na wielki przebój jak ja na miss Polonia. No dobra, było tam „Maggie May”, wielki hit. Ale taki krążek i pierwsze miejsce? Albo ja czegoś nie rozumiem, albo ludzie wtedy byli zdecydowanie bardziej kumaci muzycznie.
Chyba każdy, kto posłucha „Every Picture…” powie o niej, że to rockowa płyta, no bo to określenie do niej pasuje. Oczywiście, że pasuje, ale posłuchajmy jej lepiej; rockowych numerów jest raptem trzy – tytułowy, „That’s All Right” i „(I Know) I’m Losing You” reszta to różne piosenki, ballady. Druga sprawa – to album w większej części akustyczny, nie wiem, co tam było do prądu podłączone, ale chyba bardzo niewiele – pod koniec tytułowego słychać gitarę elektryczna, poza tym chyba tylko jeszcze bas jest pod napięciem, w „Seems Like A long Time” jest tego trochę więcej, ale dynamiczny „That’s All Right” znowu opiera się w dużym stopniu na brzmieniu instrumentów akustycznych. I tak możemy te utwory rozbierać po kolei, zauważając przy okazji, jak starannie i pomysłowo zostały zaaranżowane. W tym czasie Stewartowi niespecjalnie zależało, żeby na jego płytach znajdował się repertuar w pełni autorski. Zwykle połowa to były covery. Za to on i jego zespół zawsze dbali o to, żeby te nowe wersje w wykonaniu Roda trzymały się jego stylu – czyli coś prawie tak, jak Manfred Mann’s Earth Band potrafiło przerabiać twórczość innych artystów (wspólne sympatia dla Dylana). „(I Know) I’m Losing You” zmienione jest prawie nie do poznania. Oryginalnie w wykonaniu The Temptations był numer soulowy, fakt, że zagrany ze sporym wykopem, a Stewart i jego kompani przerobili to na rasowego rockera.
Powiem szczerze, że kiedy pierwszy raz posłuchałem tego albumu to mi żuchwa opadła bardzo nisko, tak w okolice kolan. Do tamtego czasu znałem te nagrania Stewarta tak właśnie od „Atlantic Crossing” w górę, no to „Every Picture…” było dla mnie naprawdę wielkim zaskoczeniem. I to bardzo przyjemnym – te melodie, te stonesowskie klimaty, ta mandolina w „Mandolin Wind”, ten pałer w utworze tytułowym, a z drugiej strony – subtelne i nastrojowe ballady – „Reason to Believe” i „Tomorrow Is A Long Time”. Piękna płyta, po prostu rewelacyjna. Ona skłoniła mnie do głębszej eksploracji wcześniejszych płyt Stewarta. Chociaż nic lepszego już nie znalazłem, ale przynajmniej mogłem się przekonać, że i solo Rod potrafił być prawdziwym rockmanem.