Z Grecja na Marsa. A potem do Watykanu.
Odcinek dwudziesty ósmy.
Szanowny czytelniku – tą płytę słuchasz na własną odpowiedzialność. Żeby potem nie było, że nie ostrzegałem.
Pierwszy raz „Invisible Connections” posłuchałem w Wieczorze Płytowym gdzieś na wiosnę 1985 roku. Tomasz Szachowski lojalnie ostrzegł słuchaczy, że nie powinni się nastawiać na coś w miarę typowego dla Vangelisa, ale że jest to rzecz dużo trudniejsza w odbiorze, na pograniczu muzyki współczesnej. Posłuchałem całej płyty, przyznałem panu Szachowskiemu rację i solennie sobie obiecałem nie wracać do tej muzyki. I tak jak w przypadku „Beaubourga” przyrzeczenia nie dotrzymałem – no bo kto by się spodziewał, że za trzydzieści kilka lat wezmę się za recenzowanie wszystkich płyt Vangelisa.
Ten dzień musiał nadejść, płyta wylądowała w odtwarzaczu. Tak jak w przypadku „Beaubourga”, Toska i mój organizm wybyli z domu i udali się na dłuższy spacer, bo słuchać tego absolutnie nie zamierzali. I wcale im się nie dziwię. „Invisible Connection” to bardzo dziwna płyta, programowo podobna właśnie do „Beaubourga”, czyli dźwięki, które oprócz bycia dźwiękami nie są niczym innym. Podzielona jest na trzy utwory, z których najbardziej przyswajalny wydaje się tytułowy, ale tak gdzieś od połowy. „Atom Blaster” i „Thermo Vision” to właściwie jeden utwór, w którym ktoś dla niepoznaki wpakował dodatkowy indeks. O ile w utworzy tytułowym coś się tam działo, to w tych dwóch (czyli druga strona winyla) mamy odgłosy wydawane przez jakiś generator, lub syntezator i to tak z rzadka, co kilka sekund, żeby nawet pogłos dobrze wybrzmiał, czasami wzbogacone przez efekty perkusyjne. I tak przez dwadzieścia minut. Wyjątkowo długie i monotonne dwadzieścia minut. Trudno mi w tym znaleźć sens. Sprawia to wrażenie czegoś w rodzaju strumienia świadomości muzycznej. Sam Vangelis mówi o tej płycie, że zawiera muzykę medytacyjną. Okej, wiem, że nie jestem znawcą muzyki współczesnej, ale ja nie wiem, czy to nawet jako rzecz z gatunku ma jakąś wartość? Niewątpliwie jest to płyta bardzo eksperymentalna, ale mam poważne wątpliwości, żeby nazwać to udanym eksperymentem. Absolutnie mi się nie podoba. Przez fanów oceniany jest zwykle źle, albo bardzo źle, jednak zdarzają się też pozytywne recenzje. Na progarchivach ma rating 2.31/5 – czyli marnieńko. Powiem szczerze, że do tej pory nie wiem, jak to traktować. Chyba miał być to skok w bok, faktycznie w stronę muzyki współczesnej– co sugeruje nawet i wytwórnia – Deutsche Grammophon (jedna, jedyna płyta Vangelisa nagrana dla tej firmy), a nie Polydor, z którym był związany kontraktem. Widać, że i samemu Polydorowi też nie przeszkadzało, że taka muzyka zostanie wydana bez ich udziału. Powinienem teraz napisać, że nie będę tego oceniał, bo raczej się z taką muzyka nie krzyżuję. Ale jednak zaryzykuję stwierdzenie, że jest to rzecz nieudana. I wydaje mi się, że i Vangelis z taką muzyką też się nie krzyżuje.
To, że tą płytę wydało Deutsche Grammophon, też jest trochę niezwykłe, bo to firma specjalizująca się raczej w muzyce klasycznej. Oczywiście również wydają muzykę współczesnych kompozytorów, ale raczej nie tak awangardowych, jak Vangelis na "Invisible Connections".
PS. Pan Radek, opiekun Atosa, najlepszego kumpla mojej Tośki, powiedział, że pauza też jest częścią muzyki i że zapominanmy o jej znaczeniu - to tak a propos "Atom Blaster" i "Thermo Vision".