Ćwiara minęła AD 1986!
Smutna sprawa z tym Big Country – jeden z najbardziej popularnych, najciekawszych i najbardziej oryginalnych zespołów brytyjskich lat osiemdziesiątych, a tak smutno skończył. To znaczy smutno skończył jego lider, Stuart Adamson – nie pierwszy to i nie ostatni zapewne muzyk, którego prochy i problemy psychiczne doprowadzili do samobójstwa. Ale w latach osiemdziesiątych Big Country rządziło. Łączenie rocka ze szkockim folkiem niczym nowym nie było, ale w taki sposób jak oni, nikt tego wcześniej nie zrobił – znakiem rozpoznawczym zespołu było charakterystyczne współbrzmienie gitar, tak zwane kobziarskie gitary - takie „śpiewające” unisono – podobnie trochę jak w Thin Lizzy. Zresztą Adamson nigdy nie ukrywał, że grupa Phila Lynnota jest dla niego ważna. A że do tego grali z naprawdę konkretnym wykopem, do tego bardzo melodyjnie, sukces przyszedł od razu.
Ich najbardziej udaną płytą było „The Seer” z 1986. Był to już trzeci krążek, a zespół stale utrzymywał tendencję wznoszącą. Do tego udało im się namówić Kate Bush, żeby zaśpiewała na tej płycie. Do tego promujący cały krążek singiel „Look Away” z miejsca stał się wielkim przebojem, a longplay jeszcze większym – w całej cywilizowanej Europie dotarł co najmniej do pierwszej dwudziestki. Niewątpliwie „The Seer” na takie splendory zasługiwał, bo moim zdaniem była to najbardziej udana płyta zespołu. Poprzednie dwie, też zawierały dużo znakomitej muzyki, ale nie były takie do końca na jednym wysokim poziomie. Dopiero ta trzecia była równa od początku do końca i bez żadnych wahnięć. Paradoksalnie w całym tym zestawie najmniej przekonuje mnie singlowy „Look Away”. Za to reszta jest wyśmienita – „The Seer” z gościnnym udziałem Kate Bush, „I Walk The Hill”, „One Great Thing”, powili rozwijający się od ballady do konkretnego rockera finałowy „Sailor”; w zasadzie wszystko, a gdzieś od drugiego, trzeciego odsłuchu na znaczeniu zyskuje „Eiledon”. Wspaniała, melodyjna płyta zagrana z rozmachem, energią, taka śpiewna, dynamiczna, po prostu wspaniała. Jedna z tych, dzięki którym lata osiemdziesiąte były naprawdę bardzo ciekawym okresem w muzyce rozrywkowej.
Niestety „The Seer” był łabędziem śpiewem grupy, dwa lata później przyszło „Peace In Our Time” – album tragicznie słaby. Zniknęły gdzieś charakterystyczne gitary, pojawiły się syntezatory, zapachniało Ameryką. Zespół co prawda dosyć szybko się opamiętał, głównie dzięki publiczności, która zgłosowała portfelami, wrócił do poprzedniego brzmienia, ale już nigdy nie udało mu się odzyskać formy z pierwszych trzech płyt.