Przyjrzyjmy się uważnie okładce. Czy ktoś wie, co na niej widnieje? Bo ja, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co jest czym w tym zbiorze zniekształconych obrazów. Ot, artystyczna impresja. Może i interesująca, ale niezbyt efektowna, na pewno nie zaliczyłbym jej do tych, które wzbudzają zachwyt od pierwszego wejrzenia.
W takim razie spróbujmy przyjrzeć się muzyce. Tutaj będzie trochę łatwiej. Co prawda nie jest to zbiór chwytliwych melodii rodem z płyt pewnego szwedzkiego kwartetu, ale ktoś, kto trochę w życiu słyszał, a już wzdłuż i wszerz przemaglował Tarkusy i inne progrockowe klasyki, może śmiało zwrócić uwagę na dokonania Jajka. Jajka, czyli Egg - prostota nazwy, podobnie jak w przypadku Yes, niezbyt koresponduje z muzyką, o której można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest prosta. Zatem ja(j)ka jest? Jak przystało na rok 1970 - progresywna, pełna poszukiwań. Intrygująca - to pierwsze przychodzące mi do głowy określenie. Specyficzna - a to drugie. Nie stroniąca od rozwiązań i cytatów znanych z klasyki. Czasem jazzująca. Chwilami wpadająca w awangardowe eksperymenty. A do tego doprawiona psychodelią. Ten ostatni związek absolutnie nie powinien nas dziwić – w końcu Egg wywodzi się w prostej linii z zespołu Uriel, który pod koniec lat 60. zdobył sporą renomę mocno zakręconymi występami, a w czerwcu 1969 roku nagrał pod szyldem Arzachel swój jedyny album, będący czystej wody psychodelią, do tego psychodelią na wysokim poziomie. Jedyną różnicą personalną między tymi dwiema formacjami był ubytek Steve'a Hillage'a, który w tak zwanym międzyczasie wybrał się na studia do Canterbury, niejako zmuszając kolegów do działania jako trio.
Po udanym debiucie, Egg (1970), zespół rychło przystąpił do nagrywania jego następcy. Opór wytwórni, która nie przejawiała zbytniej ochoty na wydawanie płyt, które wymagałyby od słuchacza otwartości i wyobraźni, a także sporego osłuchania w klasyce, sprawił, że The Polite Force przeleżało pół roku na półce, ukazując się dopiero w styczniu 1971 roku, po monitach producenta i dziennikarzy BBC, oburzonych ukrywaniem w archiwum tak udanego albumu.
Materiał zaproponowany tym razem przez Egg różni się trochę od tego, który mogliśmy usłyszeć na debiucie. Przede wszystkim brak tu miniatur - najkrótszy utwór trwa „aż” cztery i pół minuty. Dzięki temu całość wydaje się bardziej zwarta, co przy tym poziomie komplikacji odbioru może uchodzić za zaletę. Znajdziemy tu cztery kompozycje - każda z ciut innej parafii, choć trudno byłoby powiedzieć, że któraś z nich reprezentuje jakiś konkretny styl. Każdy utwór jest zbyt zróżnicowany wewnętrznie, by poddać się tak oczywistym kwalifikacjom.
Krążek rozpoczyna się od A Visit to Newport Hospital. Nie będę ukrywał, że Wizyta to mój ulubiony fragment wydawnictwa. Mamy tu same smaczne kąski - masywną, wręcz minorową partię organów, okalającą część środkową, wypełnioną lżejszym graniem z licznymi zmianami tempa i nastroju, mogącą kojarzyć się z Caravan. Także wokal Monta Campbella, który opowiada historię powstania grupy, ma pewne cechy przypominające sposób śpiewania Richarda Sinclaira. Od ponurych uderzeń perkusji, wieńczących pierwszy kawałek, przechodzimy do Contrasong. Zespołowi towarzyszy w nim ekspansywna sekcja instrumentów dętych, całkiem nieźle przegryzająca się z dość specyficznym wokalem i żywą grą sekcji rytmicznej. Szum spadającej wody to niezawodny znak, że rozpoczął się następny utwór - Boilk. Przeżyliśmy Saucerful of Secrets, daliśmy radę Ummagummie, nie zlękliśmy się improwizacji King Crimson, więc i tym razem powinniśmy mężnie stanąć naprzeciw całej gamy puszczanych od tyłu partii organowych, sonorystycznych eksperymentów z brzmieniem, zniekształconych głosów ludzkich, a nawet czegoś, co brzmi jak grzebanie w fortepianie. Na drugiej stronie płyty znajdziemy instrumentalną suitę Long Piece No. 3. Jej tytuł dowodzi konsekwencji zespołu - za czasów Uriel wykonywano Symphony No. 1, na debiucie Egg znajdziemy Symphony No. 2; szkoda, że później grupa nie kontynuowała tej koncepcji. Co do muzyki - na pierwszy rzut ucha to po prostu organowe, dość luźne granie, trochę w klimacie Nine Feet Underground (nic nie ujmując znakomitemu dziełu Caravan). Gdy jednak przyjrzeć się temu utworowi nieco bliżej, można odkryć dużo więcej. Choćby to, że całość jest starannie skomponowaną czteroczęściową symfonią; to, że fragmenty melodyjne, wpadające w ucho, udanie kontrastują z momentami pełnymi niepokojących eksperymentów (co doskonale widać w części drugiej); to, że partiom Dave'a Stewarta towarzyszy tu wspaniała sekcja rytmiczna, która wręcz dwoi się i troi, grając nierzadko nadzwyczaj skomplikowane rytmy, wykazując się nie lada wirtuozerią, o którą trudno posądzać zaledwie 20-letnich muzyków. Jeśli chodzi o technikę i zdolności kompozytorskie, członkowie Egg nie odstępowali od swoich wielu bardziej znanych kolegów po fachu. Ciekawe, jak brzmiałaby muzyka zespołu, i tak już skomplikowana, wzbogacona o gitarę Steve'a Hillage'a...
The Polite Force nie jest albumem, który przy pierwszym kontakcie wali słuchacza prosto w zęby, przekręca go na drugą stronę i odmienia jego spojrzenie na świat. Na pewno jest to jednak płyta, którą warto poznać, płyta, która dobrze pokazuje nam to wszystko, co działo się w brytyjskiej muzyce w tamtym czasie. Łączenie jazzu z rockiem, ciągotki do klasyki, resztki psychodelii, zainteresowanie szalonymi eksperymentami w stylu Cage'a czy Stockhausena, nacisk na skomplikowane formy i popisy techniczne - krótko mówiąc, ten krążek to zupełnie dobra wizytówka muzyki progresywnej AD 1970.