Canterbury. Niezbyt często zdarza się, aby nazwa miasta jasno i precyzyjnie określała styl muzyczny. Jednakże w tym wypadku właśnie tak się dzieje, a scena Canterbury to jeden z bardziej intrygujących nurtów muzyki lat 70. Samo określenie jest całkiem adekwatne – znacznie wygodniej skorzystać z niego niż napisać lub powiedzieć jazz-folk-pop-psych-prog-rock – a mniej więcej taką zbitką musielibyśmy się posłużyć, by oddać charakter twórczości pewnej grupy zespołów, które zamiłowanie do improwizacji łączyły z ujmującymi melodiami, budzącą podziw sprawność techniczną ze słabością do dziwacznych efektów dźwiękowych, typowo rockowe instrumentarium z brzmieniem fletu, klarnetu, saksofonu czy smyczków. Nota bene owe zespoły w sporej części z siedziby arcybiskupstwa naprawdę się wywodziły, jak choćby Caravan czy Hatfield and the North. Za cechę dystynktywną nurtu można też uznać fantazyjne, skrzące się angielskim humorem teksty i lekkość brzmienia – pnące się kaskadowo improwizacje kojarzą się raczej z żywym szmerem górskich strumieni, a nie z wściekłym grzmotem potężnej Niagary.
Wszystko zostaje w rodzinie. Zgodnie z taką zasadą postępowali muzycy związani ze sceną Canterbury, regularnie przenosząc się z zespołu do zespołu, wciąż jednak pozostając w obrębie jednej stylistyki. Historia National Heath nie jest w tym aspekcie wyjątkiem. Początków grupy należy upatrywać we wspólnym występie kapel Hatfield and the North i Gilgamesh, który odbył się w Londynie w listopadzie 1973 roku. Owo wydarzenie zainspirowało lidera tej drugiej grupy - Alana Gowena - oraz pianistę Hatfieldów, a wcześniej także Egg - Dave’a Stewarta - do założenia latem 1975 roku rockowej orkiestry, w której miało znaleźć się miejsce dla dwóch gitarzystów, dwóch klawiszowców, sekcji i trzyosobowego żeńskiego chórku. Warto wspomnieć, że za perkusją miał usiąść nie kto inny, jak sam Bill Bruford. No cóż, nie od dziś wiadomo, że rock lat 70. nie stronił od nietypowych, interesujących pomysłów, czego ambitny koncept tak szerokiego składu jest dobrym dowodem. Formacja odbyła jedną, krótką trasę koncertową, podczas której gościnnie występował także Steve Hillage (który dawno temu grał z Campbellem i Stewartem w Uriel), po czym nastąpiły roszady personalne – Bruford zaczął koncertować po świecie z Genesis, a jego miejsce zajął Pip Pyle, znany z Hatfield and the North; Monta Campbella (basistę, dawnego kolegę Stewarta z Egg) zastąpił członek Gilgamesh, Neil Murray; odszedł też spiritus movens przedsięwzięcia, Alan Gowen, co wydaje się dziwne, zważywszy na fakt, iż na debiucie formacji znalazły się dwie kompozycje jego autorstwa, a on sam wystąpił we wszystkich utworach. Ostatecznie National Health zostało sprowadzone do klasycznego kwartetu, który wiosną 1977 roku przystąpił do nagrań swojego pierwszego albumu.
Jak to wszystko, co napisałem dwa akapity wyżej, odnosi się do tej płyty? Bardzo dobrze – znajdziemy tu cały szereg patentów charakterystycznych dla brzmienia Canterbury. Jest ona reprezentatywna dla tego prądu, a jednocześnie nie popada w rutyniarstwo. Słychać, że mamy do czynienia z muzykami doświadczonymi, jednakże nie kopiują oni bezmyślnie swoich wcześniejszych dokonań. Muzyka tu zawarta nie jest rewolucyjnie odkrywcza, jest jednak na tyle oryginalna, by zasłużyć na szacunek. Zbliżająca się do jazzu, o improwizacyjnym charakterze, płynie niczym potok, czasem łagodnie, czasem żwawo, w żadnym momencie nie atakując wściekłą ścianą dźwięku. Muzycy z wyczuciem rozplatają wokół słuchacza misterną siatkę nut, przy okazji prezentując swój niewątpliwy kunszt wykonawczy, unikając jednak jałowych popisów. Dominuje tu współpraca członków zespołu, z których każdy gra co innego, jednak w powiązaniu z pozostałymi. Najczęściej na pierwszym planie słyszymy organy lub fortepian Dave’a Stewarta, co może kojarzyć się z Egg, jednakże po chwili kontruje je przyjemne dla ucha brzmienie gitary Phila Millera, którego styl opisałbym jako podobny do Pye’a Hastingsa, tylko trochę mocniejszy. Nie zapominajmy też o sekcji – wymyślne rytmy stanowią solidną podstawę dla pozostałych muzyków. Bogate instrumentarium (m.in. klarnet, flet czy szereg przeróżnych perkusjonaliów) zawdzięczamy obecności kilku gości, w tym Alana Gowena, Jimmy’ego Hastingsa (stałego współpracownika Caravan). Także wokalizy (śpiewany tekst pojawia się tylko w Tenemos Roads) Amandy Parsons ubarwiają całość, stanowiąc zgrabne uzupełnienie instrumentalistów. Trudno opisywać czy wyróżniać poszczególne nagrania zawarte na krążku. Otwarta struktura, ciągłe zmiany metrum, tempa i nastroju sprawiają, że słucha się ich z zainteresowaniem, nie wiedząc, co nastąpi za chwilę. Nie jest to co prawda materiał zrazu wpadający w ucho, przebojowy, jednakże nie wymaga również doktoratu z jazzu – pewne osłuchanie w prog-rocku w zupełności wystarcza, by go docenić i czerpać przyjemność z jego poznawania. Każdy znajdzie tu kilka momentów najbardziej błyskotliwych, zapadających w pamięć – w moim wypadku są to: efektowne współbrzmienie organów Stewarta i minimooga Gowena na początku Tenemos Road; głos Amandy Parsons w następnym utworze, który brzmi niemal jak flet czy klarnet; szybkie i pogodne organowe solo w ósmej minucie tegoż utworu, skontrowane następnie zgrabną odpowiedzią gitarzysty; fragmenty drugiej części Borogoves, gdzie znajdziemy solówkę Phila Millera, graną na tle funkującego basu i jazzowej perkusji – pozornie nieprzystające do siebie elementy tworzą całkiem udaną całość; moogowy, świszczący popis Alana w piątej i szóstej minucie Elephants. To tylko kilka drobnych fragmentów, niedających pełnego obrazu albumu – najlepiej bowiem, jak to zresztą często w prog-rocku i okolicach bywa, słuchać go w całości i w skupieniu. Jestem pewien, że na to zasługuje i że odwdzięczy się uważnemu słuchaczowi.
Dlatego warto się z tym krążkiem zaznajomić. Nawet jeśli Narodowa Służba Zdrowia to nazwa, która nie kojarzy nam się ani ze sztuką, ani tym bardziej z przyjemnością.