Wiosna objęła zwierzchność nad światem i, przynajmniej na razie, ani myśli dzielić się władzą. Wszędy widome są znaki jej rządów: czy się spojrzy na kobierce biało-różowych stokrotek zakwitających na starannie wypielęgnowanych trawnikach domorosłych ogrodników spędzających jesień życia na działkach, czy posłucha się zewsząd dobiegającego, polifonicznego śpiewu ptaków, pełnego trelów, trylów i wszelkiej sorty ozdobników, częstokroć nieosiągalnych dla człowieka, czy wyjdzie się przed dom, chcąc rozgrzać kości w blasku słońca wyglądającego zza sunących po modrym niebie cumulusów, od razu łacno da się zauważyć, z jaką porą roku mamy do czynienia.
A gdy już przekonamy się, iż ponad wszelką wątpliwość jest wiosna, staniemy przed zadaniem znalezienia adekwatnej do aury muzyki. Można by rzecz jasna zaciągnąć story i ćwiczyć mięśnie karku, potrząsając łepetyną do wtóru któregoś z wczesnych longplayów Black Sabbath, atoli osobiście uważam, że muzyki słucha się lepiej, gdy jest ona rozsądnie dobrana do miejsca i czasu – przy czym zaznaczam, że nie zawsze są to oczywiste asocjacje. Acz akurat nie w tym wypadku, albowiem twórczość Caravan, zwiewna i wielobarwna niczym motyl, ma w sobie sporo wiosennego uroku i tym samym doskonale nadaje się do umilenia kwietniowego lub majowego wieczoru. Każdej innej pory dnia i nocy naturalnie również.
Caravan było bardzo pracowitym zespołem, ciągle w trasie, ewentualnie w studiu nagraniowym. Nie wszystkim muzykom związanym w różnych latach z zespołem wynikły z tego napięty grafik odpowiadał. Jednym z nich był John G. Perry, który po półtorarocznym okresie pełnienia funkcji basisty grupy rozstał się z nią w połowie 1974 roku. Ściślej rzecz ujmując, na poły odszedł z własnej woli, na poły został do tego zmuszony – jego dobrze płatna fucha muzyka sesyjnego w założonym przez Ruperta Hine’a studiu w Chalfont St Giles pochłaniała coraz więcej czasu i zaczynała kolidować z „rozkładem jazdy” formacji. Po raz ostatni wystąpił w szeregach Caravan w London Lyceum 3 lipca 1974 roku. Na tym samym koncercie na scenie stanął - przy kongach – jego następca Mike Wedgwood, były członek Curved Air. Mike miał dwa tygodnie na zgranie się z zespołem przed wznowieniem przezeń koncertów. Rychło okazało się, że transfer był dobrym posunięciem z punktu widzenia tak jego, jak i Pye’a Hastingsa, lidera Caravan – łagodny styl instrumentalny, wokalny oraz kompozytorski Wedgwooda pasował do grupy idealnie. 22 sierpnia, po występach w Tunezji (Tabarka Festival), Belgii i Holandii, odświeżony kwintet po raz pierwszy przekroczył gościnne progi studia Tollington Park, gdzie nagrał piosenkę Keeping Back My Love – dynamiczny, świetnie zinstrumentalizowany kawałek, który dwa lata później, po pewnych – moich zdaniem niekorzystnych – zmianach, został zarejestrowany na album Better By Far.
Zastąpienie Perry’ego Wedgwoodem nie było jedyną zmianą personalną, jaka dokonała się w środowisku Caravan latem AD 1974. Wskutek wygaśnięcia kontraktu managerem kapeli przestał być Terry King, a pieczę nad nią począł sprawować Miles Copeland III i jego firma BTM (British Talent Management), opiekująca się w analogicznym okresie m.in. Curved Air, Renaissance i Soft Machine. Zespół miał okazję poznać go kilka lat wcześniej, przy okazji wspólnego koncertu z Wishbone Ash, którego był managerem. Jego pierwszym posunięciem było wysłanie Caravan – zresztą na wyraźne życzenie marzących o tym od pewnego czasu muzyków – do Ameryki. Nim to jednak nastąpiło, grupa w ramach rozgrzewki dała pamiętny koncert w Fairfield Hall w Croydon. Na całe szczęście ów znakomity, pokazujący pełnię scenicznych możliwości Caravan występ został zarejestrowany na taśmie. Jego fragment (For Richard) pomieszczono na kompilacji Canterbury Tales, wydanej przez Deccę w listopadzie 1976 roku, prawie kompletny zapis ukazał się we Francji w roku 1980 jako The Best of Caravan Live i ponownie, już na całym świecie, w roku 2002 jako Live at the Fairfield Halls. Warto ten materiał poznać, jest to bowiem niepodważalny dowód wielkiej klasy, wyobraźni i talentu tak zespołu jako całości, jak i składających się nań muzyków. Poza tym pokazuje, że Caravan – wbrew opiniom co poniektórych adwersarzy – wcale nie smęci, potrafi zagrać także z ogniem.
Wracając do amerykańskich wojaży grupy – 27 września w Montrealu zaczęła się trwająca przeszło dziewięć tygodni trasa, w trakcie której zespół zawitał w niemal każdy kąt Ameryki Północnej, grając u boku tak różnych grup jak Weather Report, Wishbone Ash, Fairport Convention i The Climax Blues Band. Jak wspominał Pye Hastings: Trasa po Stanach szła bardzo dobrze. Odnosiliśmy wrażenie, że wytworzył się tam wokół nas istny kult, zwłaszcza w college’ach i na uniwersytetach, podobnie zresztą jak w Wielkiej Brytanii. Trasa była świetną zabawą, ale z perspektywy czasu widzę, że byliśmy wtedy w drodze zdecydowanie zbyt długo. Czułem, że sięgnęliśmy szczytu w połowie, pod koniec zaś chciałem już tylko wrócić do domu.
Powróciwszy w grudniu do ojczyzny, muzycy znaleźli się na niespodziewanych feriach, których bezpośrednią przyczyną było zatrzymanie ich sprzętu przez brytyjskich celników. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - artyści wykorzystali ten czas na pisanie nowego materiału. Miało to znaczenie zwłaszcza dla Dave’a Sinclaira, który – wykonując na żywo niemal wyłącznie utwory autorstwa Hastingsa – czuł się jak muzyk sesyjny, a nie pełnoprawny członek grupy. W ciągu dwóch miesięcy wolnego przełamał twórczy kryzys i stworzył, współpracując z tekściarzem Johnem Murphym, ponad połowę materiału zawartego później na Cunning Stunts. Także Mike Wedgwood wziął się w tym okresie za komponowanie i mógł przedstawić kolegom dwa utwory. Zaledwie dwie inne piosenki były dziełem wyeksploatowanego Pye’a Hastingsa. Tym samym jego kompozytorska hegemonia z For Girls Who Grow Plump in the Night (znakomitego longplaya, swoją drogą) została przełamana, co w sumie wyszło całej płycie, nagrywanej od lutego do kwietnia, a wydanej 25 lipca 1975 roku, na dobre, powstało bowiem dziełko nader udane, bezpretensjonalne i lekkostrawne, a zarazem sensownie urozmaicone. I zmyślnie nazwane. Początkowo tytuł miał brzmieć Toys in the Attic, jednakże amerykańscy rockerzy z Aerosmith byli o kilka tygodni szybsi, co postawiło przed Caravan zadanie wymyślenia czegoś innego. Jak przystało na stricte angielską grupę, która tak w sferze muzycznej, jak i tekstowej zawsze pozostawała mocno osadzona w rodzimej tradycji, posłużono się dowcipem. Żart jest nieprzetłumaczalny, toteż przytoczę go w oryginale: Q: What’s the difference between a magician’s wand and a policeman’s truncheon? A: One’s for cunning stunts and the other’s for stunning cunt’s! Żarty żartami – gdy latem AD 1975 album pojawił się na listach europejskich, w niektórych krajach (Belgii i Włoszech) w notowaniach naprawdę pojawił się alternatywny tytuł. I nie wiem, czy można złożyć to na karb kiepskiej znajomości angielskiego, czy wybujałego poczucia humoru.
Co my na tej płycie mamy? Siedem utworów, pięć na pierwszej stronie i dwa – suita i miniatura – na drugiej. Całość zaczyna się od napisanego przez Dave’a Sinclaira The Show of Our Lives. Ten niespełna 6-minutowy, melodyjny, w gruncie rzeczy prosty utwór, choć niezbyt wartki, nabiera mocy powoli a nieustępliwie, przechodząc od typowo caravanowej ballady na początku do bardziej majestatycznego finału z chóralnym wokalem i biciem dzwonów. Finał ów kontrastuje z następnym nagraniem – niedługie Stuck in a Hole to beztroska, acz wcale nie banalna piosenka – uwagę zwracają chwilowe spowolnienia muzycznej akcji oraz mikrosolówki skrzypiec i syntezatora. Kompozytorski debiut Wedgwooda w zespole, Lover, to kolejna ballada, bardziej eteryczna od The Show of our Lives, doprawiona uroczymi smyczkami w dość długiej, ponaddwuminutowej sekcji instrumentalnej. No Backstage Pass to ciąg dalszy niespiesznego spaceru przez świat muzyki Caravan. Hastingsowi kolejny – który to już? – raz w karierze udało się stworzyć czarowną melodię, na dźwięk której kwiaty w wazonach same z siebie zaczynają się kołysać. Poza tym – co wcale na płytach Caravan nie jest takie nagminne – zagrał bardzo zgrabne gitarowe solo. Wedgwoodowe Welcome the Day jest zaskakująco… funkowe. To niezły kawałek, ale ciut za mocno odbiegający od stylu zespołu i niezbyt spójny – zestawienie motywów melodycznych nie wydaje mi się najszczęśliwsze, a bulgoczący bas i wejścia gitary nie brzmią zbyt caravanowo. Co innego strona B – do The Dabsong Conshirtoe (udziwniona pisownia „concerto”) żaden fan kanterberyjskiej grupy nie powinien przyczepić się z powodu odejścia od stylu zespołu. Nie jest to może zbyt spójna suita, przejścia między poszczególnymi (sześcioma) częściami mogłyby nie być tak gwałtowne, ale muzyka Dave’a Sinclaira i tak świetnie się broni – zróżnicowaniem aranżacji i melodii. Co chwila w tej 18-minutowej muzycznej podróży trafia się na coś ciekawego. A to typowe dla zespołu łagodne granie z miękkim, chwilami nieco zbliżającym się do falsetu wokalem Pye’a Hastingsa, a to solo syntezatora, a to trochę dęciaków, a to popis skrzypka, a to fletowe fiku-miku na patyku, a to trochę jazzującego fortepianu elektrycznego… Ostatnie pięć minut zaś jest dla słuchacza nie lada niespodzianką – rzadko ma się okazję słyszeć Caravan grające tak ostro, wręcz drapieżnie! Pamiętam, jak mnie ten fragment zaskoczył, kiedym go pierwszy raz usłyszał. Krótko podsumować tę suitę można tak – nie jest to może utwór na miarę Nine Feet Underground (które nota bene również powstało z kilku różnych kompozycji Dave’a Sinclaira), ale słucha się przyjemnie. Przyjemnie słucha się też króciutkiego, jakby bluegrassowego The Fear and Loathing in Tollington Park Rag. Kompozytor tegoż, Geoff Richardson, najwyraźniej postanowił mikry czas trwania utworu powetować sobie długaśnym tytułem. Nawiasem mówiąc, szczerze mu współczuję, jeśli w owym tytule zawarł swoje odczucia z okresu nagrywania płyty w Tollington Park Studio.
Wobec posuchy panującej w 1975 roku w świecie progresywnych płyt, tzn. poziom artystyczny płyt progresywnych wydanych w roku 1975 był według mnie bardzo wysoki, natomiast pod względem ich ilości rocznik ów przegrywa w przedbiegach z rocznikami 1970 czy 1972, Cunning Stunts nieco niespodziewanie wyrasta na mocnego kandydata do pierwszej hm… dziesiątki brytyjskich artrockowych albumów tego roku. Całkiem zasłużenie – nie jest to wprawdzie zwalające z nóg arcydzieło, niemniej jest to dobrze przemyślane i pieczołowicie przygotowane, zróżnicowane wewnętrznie wydawnictwo, które zyskuje wraz z kolejnymi przesłuchaniami. Najlepszym dowodem tego ostatniego twierdzenia jest fakt, iż początkowo miałem zamiar ocenić je na siedem Artrockowych gwiazdek. Po kilku odsłuchach zreflektowałem się jednak – tak czarownej muzyce ósemka należy się bez dwóch zdań.