Kto uważał na lekcjach historii poświęconych starożytnym cywilizacjom, ten być może zetknął się niegdyś z imieniem Gilgamesza – bohatera sumeryjskiego eposu, na poły legendarnego władcy będącego w dwóch trzecich bogiem, w jednej trzeciej człowiekiem. Przy sporej dozie relatywizmu moglibyśmy go określić mianem skrzyżowania Heraklesa z Odyseuszem, przeniesionego spomiędzy urokliwej scenerii Hellady na piaski Mezopotamii.
A teraz przemieśćmy się poprzez dzieje świata jakieś cztery i pół tysiąca lat wprzód, do lat 70. niedawno zakończonego XX stulecia. W tych czasach także spotykamy Gilgamesza – albowiem imieniem owego wojowniczego króla pewien młody, nad wyraz utalentowany i pomysłowy pianista, Alan Gowen, postanowił ochrzcić swój zespół. Kariera grupy, zawiązanej przed czterdziestu laty, nie toczyła się zbyt dynamicznie. Ciekawym, artystycznie zapewne porywającym wydarzeniem był jej wspólny występ z Hatfield and the North, jednymi z koryfeuszy sceny Canterbury, mający miejsce w przedostatnim miesiącu pamiętnego roku 1973. Jednak dopiero w roku ’75 zespołowi udało się podpisać kontrakt z wytwórnią znanego i dziś Richarda Bransona, Virgin Records (ściślej – z wchodzącą wtedy w jej skład Caroline Records), rozsławioną już przez olbrzymi a zaskakujący sukces Dzwonów rurowych młodziutkiego Mike’a Oldfielda. Firma ta była podówczas znana z wydawania muzyki błyskotliwej i nieszablonowej, na przykład takiej, z jaką mamy do czynienia na recenzowanym przeze mnie longplayu.
Jak przystało na zespół kojarzący się z miastem leżącym u stóp wzniosłych murów jednej z najważniejszych świątyń w Anglii, zawarty na płycie materiał jest miłą dla ucha kombinacją zawiłych harmonii i rytmów z urokliwymi melodiami. W istocie jest to fusion, wykonywane z lekkością i wyczuciem. Szczególną uwagę przykuwają partie odgrywane na moogu przez lidera. Bez wątpienia Gowen miał swój charakterystyczny styl – jego prędkie, „plumkane” pasaże na tym wielce zasłużonym dla rocka instrumencie są z miejsca rozpoznawalne dla każdego, kto miał okazję zetknąć się z nimi, choćby na debiutanckim albumie National Health. Przyjemnie wypadają także liczne partie Phila Lee – jego melodyjne, czysto zagrane solówki udanie współbrzmią z klawiaturami Alana. Opisywanie poszczególnych utworów raczej mija się z celem – lepiej podejść do tej płyty jak do niezbyt długiej przejażdżki, podczas której podziwiać możemy śliczne krajobrazy malowane dźwiękiem. Dzięki przejrzystym fakturom i nieprzesadnie skomplikowanym aranżacjom słuchacza nie przytłacza ilość dźwięków – jest ich tyle, ile trzeba. Do tego cały ten materiał ma w sobie jakiś pogodny urok, który może budzić skojarzenia ze skakaniem po drzewach, pstrykaniem kapslem i innymi sztubackimi zabawami. Podobne wrażenie robi humorystyczna okładka autorstwa Celii Welcomme, moim zdaniem jedna z najsympatyczniejszych i najbardziej pomysłowych w całym progresywnym światku. Przypomina ona planszę do gry osnutej na żywocie rockowej kapeli. Podpisy na polach każdorazowo wywołują mój uśmiech swoją trafnością, np. 31. Gitarzysta wypił 10 carlsbergów, wypadasz z gry; 14. Van rozbił się na M1, tracisz kolejkę; 85. Otoczony przez groupies. Idź 4 pola wprzód.
Już kiedyś pisałem, że muzycy związani z Canterbury Scene tworzyli specyficzną wspólnotę, co rusz zmieniając zespołowe barwy i wzajemnie współpracując ze sobą w rozmaitych konfiguracjach personalnych. Dlatego też na omawianym albumie wymienione są nazwiska klawiszowca Egg i Hatfield & the North, Dave’a Stewarta, tutaj pojawiającego się w roli producenta, a fragment Phil’s Little Dance jest zadedykowany spodniom Phila Millera, gitarzysty Hatfieldów. Jakże to odmienne od historii wielu rockowych zespołów, dla których odejście jednego z członków było przyczyną ciągnących się latami nieporozumień albo zgoła rozpadu kapeli.
Doprawdy, nie mam pojęcia, czemu Alan Gowen akurat w ten sposób zdecydował się nazwać swoją grupę. Jej twórczość bowiem nijak nie chce mi się skojarzyć z czynami bohaterskiego „dwie-trzecie-boga”. Jednakże na swój sposób nazwa ta pasuje do wykreowanej przez artystów muzyki – i jedno, i drugie może bowiem kojarzyć się w naszym języku z gilganiem. A to jest jak najbardziej pozytywne skojarzenie.