Trzydzieści pięć temu lat
Co nieco inny był świat
część I
Początkowo miast co nieco umieściłem w tytule zupełnie, doszedłem jednak do wniosku, że to byłaby z mojej strony przesada. Od przeszło miesiąca nieomal codziennie przekonuję się naocznie o tym, że wprawdzie wiele rzeczy zmieniło się przez ten czas nie do poznania, są jednak i takie, które ani drgnęły – oglądając z podziwem majestatycznie opartych o łopaty i betoniarki, a przy tym emanujących wielką kulturwą osobistą panów fachowców, nijak nie mogę pozbyć się skojarzeń z nakręconym równo przed 35 laty Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz Stanisława Barei. W wielu innych aspektach również nie nastąpiły większe zmiany przez cały ten czas – wszak na przykład samochody nieodmiennie korzystają z paliw naftowej proweniencji, a nie z mielonych brokułów. Spora część mojego sprzętu grającego także całkiem nieźle pamięta te czasy. Czasy, które w sumie nie były takie różowe, miały jednakże sporo atutów. W Polsce z jednej strony handel w coraz większym stopniu zajmował się dystrybucją powietrza, innymi słowy braki różnego asortymentu dawały się we znaki, z drugiej strony zaś rozpoczęła się produkcja poloneza (kto uważa to za błahostkę, niechaj przypomni sobie, jak wyglądały nasze ulice jeszcze 15 czy 10 lat temu), a sukcesami w różnych częściach świata pochwalić się mogli nasi rodacy – Mirosław Hermaszewski jako jedyny Polak w dziejach znalazł się na orbicie okołoziemskiej, Wanda Rutkiewicz zdobyła Mount Everest, a Karol Wojtyła zdobył Watykan. A świat? W sumie miewał się lepiej już wcześniej, koniec lat 70. trudno nazwać złotą erą – zamachy stanu oraz rewolty i obecnie zdarzają się co rusz, więc o nich nie ma co nawet pisać. Mogę wspomnieć o coraz powszechniejszym wówczas terroryzmie, którego forpocztą w Europie była Rote Armee Fraktion oraz Czerwone Brygady, których najsłynniejszą ofiarą był Aldo Moro. Za to o stagnacji gospodarczej Zachodu warto wspomnieć choćby dlatego, że sytuacja ekonomiczna Wielkiej Brytanii (na tyle beznadziejna, iż co poniektórzy nazywali Albion „chorym człowiekiem Europy”, wróżąc mu rychłą utratę statusu kraju wysoce rozwiniętego) miała niejaki wpływ na muzykę rockową. Primo – bardzo wysokie podatki sprawiały, że znane (i dobrze zarabiające) zespoły wiały za granicę, by uniknąć utraty niemal całych dochodów. Secundo – szerząca się wśród robotniczych młodych ludzi bieda, będąca pokłosiem bezrobocia i kiepskiego stanu przemysłu, stała się czynnikiem zapalnym punku. Nie zapominajmy jednak, że w porównaniu z obecnymi czasami sytuacja na rynku muzycznym i tak prezentowała się o niebo lepiej – sporo porządnych przebojów, dobre rockowe zespoły grające koncerty dla wielotysięcznych widowni, płyty w wielomilionowych nakładach – nie było tak źle. No, może nie dla wszystkich.
Fala punku przetoczyła się przez Wielką Brytanię, skutecznie grzebiąc rock progresywny w ciągu kilku lat. W innych krajach sytuacja ambitnej muzyki nie była aż tak dramatyczna - czego dowodem choćby międzynarodowy sukces „naszego” SBB - lecz w ojczyźnie prog-rocka zespoły parające się taką twórczością albo się rozpadły, albo jęły wprowadzać do swej stylistyki zmiany, chcąc utrzymać popularność. Nie było to łatwe, zważywszy na prędko zmieniające się nastawienie mediów i publiczności. Niedawni idole spotykali się z jawną niechęcią nowych – wspomnijmy choćby palenie kukły Keitha Emersona czy pamiętną koszulkę Johnny’ego Rottena z napisem: I HATE PINK FLOYD. Przy czym ekspansja punku (która wcale nie trwała tak długo – już w ’78 roku jego miejsce zaczęło zajmować new wave) i disco (które całkiem udanie dało się żenić z rockiem, czego dowodzi np. Discovery ELO) postępowała dość szybko – o ile w 1977 roku wydanie ambitnej płyty nie oznaczało jeszcze samobójstwa w sensie komercyjnym – np. takie Going for the One wspięło się bez problemu na 1. miejsce list brytyjskich - o tyle rok później większość zespołów gatunku musiała upraszczać swą muzykę, czynić ją przystępniejszą dla szerokiego grona słuchaczy. Takie podejście miewało efekty dobre (Breathless, Tormato), takie sobie (Giant for a Day, …and then there were three…) bądź beznadziejne i zabawne zarazem (Love Beach). Oczywiście, były i takie grupy, które wydały płyty nieodbiegające zbytnio od ich wcześniejszych dokonań, przede wszystkim Renaissance i Jethro Tull. Wszystkie wymienione w kilku poprzednich zdaniach albumy doczekały się już recenzji na Artrocku, przeto – nie chcąc się powtarzać – wybrałem kilka innych wydawnictw, które na poświęcenie im tekstów zasługują. Łączą je dwie rzeczy – 35 lat na karku i to, że darzę je sympatią. Zresztą o płytach, których nie lubię, nie piszę z zasady, szkoda czasu.
Jako że o starszym o rok albumie Rush pisałem już w zeszłe wakacje, rozsądnie byłoby iść dalej tym tropem i skrobnąć parę zdań o Hemispheres, kolejnym dziele tria. Akurat do pięknej Kanady punkowy zamęt w zasadzie nie dotarł, toteż Hemispheres nie różni się zbytnio od poprzedniczki. Ba! – zawiera utwory jeszcze bardziej skomplikowane, trudniejsze w odbiorze niż poprzednio. Na zawarty na krążku materiał, podobnie jak ostatnio zarejestrowany w walijskim Rockfield, złożyły się zaledwie cztery kompozycje.
Pierwszą z nich jest bardzo skrupulatnie zatytułowana suita (Cygnus X-1 – Book II: Hemispheres), kontynuująca wątki z utworu wieńczącego poprzednie wydawnictwo. Jak pamiętamy, jego finisz stanowią oddalające się dźwięki gitary symbolizujące voyage w głąb czarnej dziury. Neil Peart zaproponował wysoce oryginalny, epopeiczny ciąg dalszy tej historii. Z jednej strony skorzystał z ustaleń psychologii i neurologii, według których lewa półkula odpowiada za myślenie logiczne, ścisłe, prawa zaś za emocje, uczucia. Zaczerpnął także szczodrze z bezdennej krynicy starogreckiej mitologii, od wielu wieków, przez szereg epok stanowiącej istotne źródło natchnienia dla artystów i myślicieli, aby skorzystać z postaci Apolla i Dionizosa. Na zasadzie tezy i antytezy uczynił ich (zresztą podobnie jak Nietzsche, a później także Ayn Rand) alegoriami rozsądku i rozumu (Apollo; lewa półkula) oraz emocjonalności i hedonizmu (Dionizos; prawa półkula), toczącymi ze sobą konflikt o przewodzenie ludzkości. Pośród pogorzelisk boskiego starcia umieścił zaś kosmicznego posłańca, ochrzczonego imieniem Cygnus, który zaprowadza równowagę między jedną i drugą stroną. Tkanka muzyczna – jakżeby inaczej – nie ustępuje pod względem złożoności warstwie lirycznej. Pełno tu ciekawych, zmyślnie zestawionych motywów, zagranych z polotem i techniczną perfekcją, jak na Rush przystało. Bez dwóch zdań 18-minutowa suita nie nuży słuchacza i najmnieszej ujmy zespołowi nie przynosi, jednakowoż nie ma tej siły oddziaływania co 2112 i nie nazwałbym jej raczej genialną – a w odniesieniu do starszego o dwa lata dzieła Kanadyjczyków zdarza mi się takiego określenia użyć.
Na drugą stronę trafiły trzy krótsze numery. Pierwszy z nich, Circumstances, ma wyraźnie hardrockowy charakter, co może się kojarzyć z wczesnymi płytami Rush. Niespełna czterominutowy, dynamiczny utwór, przełamany syntezatorowym intermezzo, nie robi aż tak dobrego wrażenia jak pokrewne utwory z 2112 i Farewell to Kings. Brakuje mu nieco inwencji melodycznej, a przy tym chwilami drażni mnie ciut zbyt histeryczny śpiew Geddy’ego. Utwór The Trees podoba mi się bardziej – udanie łączy subtelne, akustyczne brzmienia z fragmentami jednoznacznie rockowymi. A przy tym zasadza się na naprawdę dobrej melodii, dzięki czemu słuchanie Drzew sprawia mi niekłamaną przyjemność. Jeszcze więcej frajdy mam z obcowania z La Villa Strangiato. Nawiasem mówiąc, dość oczywista wydaje się tutaj paralela z Genesisowym Los Endos, i to zarówno pod względem tytułu (podobna stylizacja na hiszpański: strange/strangiato i ends/endos), jak i stylu, wszak w obu przypadkach mamy do czynienia z utworami instrumentalnymi, nieco jazzrockowymi w formie i treści. Niemal dziesięciominutowa kompozycja składa się z tuzina krótkich części, niejednokrotnie zatytułowanych w humorystyczny sposób (Buenos Nochas, Mein Froinds!), czasem bardziej literacki (Szekspirowskie To Sleep, Perchance to Dream), a w wypadku odcinka końcowego jawnie nawiązujący do własnej twórczości (A Farewell to Things). Ponoć całość zainspirowana została przez koszmary Alexa Lifesona. Wielce to prawdopodobne, albowiem niespodziane, chwilami wręcz neurotyczne zmiany tempa i melodii mają w sobie coś z atmosfery nakładających się wizji sennych. A przy tym rzecz wcale nie sprawia wrażenia chaotycznego, wprost przeciwnie – jest to utwór śmiały i brawurowo wykonany, acz fascynujący niczym podróż przez nieznane sobie krajobrazy. O maestrii sekcji rytmicznej nie muszę chyba się rozpisywać, wszak kunszt duetu Lee-Peart jest wszystkim dobrze znany. I tutaj dają popis swych umiejętności, ale nie brak także pierwszorzędnych, błyskotliwych partii gitary, takich jak choćby wartki, rozpędzony motyw z końca szóstej minuty, powracający później raz jeszcze. Kwintesencja rocka, doprawdy.
Jak wielkim uznaniem nie darzyłbym dwóch kompozycji wieńczących Hemispheres, stwierdzić jednak muszę, iż jako całość album nie porywa aż tak jak dwa poprzednie i dwa następne wydawnictwa formacji. Ciekawy i urozmaicony, sprawia jednak miejscami wrażenie nieco przekombinowanego, nie tak spójnego i szczerego jak inne płyty Rush z tego okresu. I w tym tkwi wielkość tegoż tria, że zdawszy sobie sprawę z niemożności dalszego komplikowania swej muzyki, zdecydowali się przestawić nieco akcenty, co zaowocowało kolejnymi doskonałymi płytami. Ale o nich, o ile Tyche mi pozwoli, będę miał jeszcze okazję napisać odpowiednio za dwa i za trzy lata.