Kiedy w 1967 roku The Beatles wydali „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” – płytę pełną sztuczek technicznych maskujących nadmiar prostych melodyjek, w muzyce rozrywkowej wiele rzeczy zaczęło iść innym rytmem. Rok 1967 stał się latem miłości, a mass media, zawsze szybko dostosowujące się do mody zareagowały z dająca się przewidzieć skwapliwością.
Dylan jednakże wiedział, że wcale nie musi się przyłączać do powszechnego trendu. Przeciwnie, to właśnie dzięki wyłączeniu się z ogólnej mody udało mu się znaleźć własną drogę. Jeśli nawet krążyło wówczas wiele spekulacji co do tego, jak Dylan będzie próbował pokonać album „Sgt Pepper…”, to sam Dylan nie był zainteresowany taką działalnością.
„Nie wiedziałem, jak nagrywać w taki sposób, w jaki robili to inni, i wcale mi na tym nie zależało”.
No i powstała płyta, której brzmienie utworów zaskakuje przede wszystkim dlatego, że początkowo uznano je za krok wstecz. Było bardziej folkowe niż rockowe i miało niewiele wspólnego ze „współczesnym” brzmieniem, które można było znaleźć na płytach The Beatles, The Doors czy Jefferson Airplane. Po „Blonde on Blonde” fani oczekiwali kontynuacji tego samego. Być może i Dylan pierwotnie zamierzał uzyskać inne brzmienie niż to, jakie w końcu osiągnął na nowej płycie.
Robbie Robertson: ”Bob pojechał do Nashville tylko na chwilę. Tam razem z paroma facetami nagrał te piosenki na taśmę. Potem rzeczywiście rozmawialiśmy o dograniu czegoś, ale mnie się podobało to, co usłyszałem. Więc w końcu weszło to na album w takiej postaci, w jakiej to przywiózł”.
Nagranie i wydanie nowej płyty Boba Dylana, „John Wesley Harding” odbyło się w 1967 roku. Album ukazał się pod koniec roku i błyskawicznie wspiął się na drugie miejsce list przebojów, plasując się między płytami Beatlesów i Rolling Stonesów. Jest to płyta pełna banitów, włóczęgów, imigrantów, heroldów i świętych. Jest to również album pełen obrazów religijnych, występujące tam postacie robiły wrażenie, jakby wyszły z kart Starego Testamentu, ale zagubiły się w kraju zbliżonym do upadłego moralnie amerykańskiego pogranicza, między przeszłością a teraźniejszością. Najbardziej jawne aluzje do Biblii zawiera utwór „All Along the Watchtower” oparty w dużej części na fragmencie Księgi Izajasza mówiącym o upadku Babilonu. Jednak kiedy złodziej woła: „robi się późno”, odkrywamy, że jest to złodziej przychodzący nocą, zapowiedziany w Apokalipsie św. Jana – to znaczy Jezus Chrystus, który ponownie zstąpił na ziemię, bowiem On to mówi w Apokalipsie: ”Przyjdę jak złodziej, i nie poznasz, o której godzinie przyjdę po ciebie”.
Większość utworów na tym albumie zaczęła się od tekstów, a muzyczne aranżacje zostały opracowane później. Utwór tytułowy charakteryzuje się jasną akustyka z dudniącym basem i rytmami. Opowiada historie prawdziwego, wyjętego spod prawa Teksasu Johna Wesleya Hardinga. „Był przyjacielem biednych/Podszedł z bronią w ręku/Otworzył wiele drzwi/Ale nigdy nie zranił uczciwego człowieka”, podczas gdy historia oceniła Hardinga jako mordercę.
Dylan zagrał na gitarze i harmonijce, a towarzyszyli mu muzycy z Nashville, z którymi już wcześniej współpracował: Kenny Buttrey i Charlie McCoy, a w dwóch nagraniach możemy usłyszeć grającego na gitarze pedal steel, Pete Drake’a. Już ten skład daje nam obraz muzyki jaka przewija się przez album. W pewien sposób ton płycie nadają dźwięki country and western, ale są to bardzo osobiste dźwięki, które świetnie pasują do tekstów utworów. Atmosferą zagłębiają się w czasach, gdy w Ameryce grasowała para Bonnie i Clyde, wiesz co mam na myśli. Posłuchaj choćby „I Dreamed I Saw St.Augustine” to wielkie dzieło, to moralny dylemat zrodzony w rock and rollu i rytmach rhythm and bluesa a zagrany jako country and western. Wszyscy jesteśmy jednym, mówi pieśń i mówi nam, że nie ma wśród nas męczenników i że piękni ludzie, do których się zwraca, są utalentowanymi królami i królowymi. Dwie piosenki o miłości, jakie Dylan zamieścił na płycie „Down Along the Cove” oraz „I’ll Be Your Baby Tonight”, nie dotyczą już osób, które nie mogą się połączyć, ale ludzi, którzy naprawdę się kochają. To bardzo pozytywne piosenki o szczęśliwych ludziach. Radosne pieśni.
Głos Dylana na płycie „John Wesley Harding” jest pełniejszy i cieplejszy. Zniknął cynizm, a pojawiła się radość. Zwodniczo proste piosenki urzekają i to dzięki nim życie rozbłyska światłem na nowo. Czarująca jakość spokoju, zachwyca i tylko można się dziwić, jak w czasie podróży narkotycznych i psychodelicznych odjazdów można było nagrać taki album.
No ale na taki krok może sobie pozwolić tylko Artysta.