Siódma płyta Can w jeszcze większym stopniu zaznaczyła zwrot zespołu ku muzyce prostszej, mniej eksperymentalnej i bardziej wygładzonej brzmieniowo, bardziej przystępnej dla zwykłego słuchacza.
Zaśpiewany przez Czukaya i Schmidta do tekstu Petera Gilmoura, oparty na jakby dyskotekowym, tanecznym rytmie “Full Moon On The Highway” ma w sobie coś z glam rocka, głównie za sprawą mocno przesterowanego brzmienia gitary. „Half Past One”, skręcające nieco w stronę Karaibów i melorecytowano-nucone przez Karoliego, ma z kolei przyjemny, nastrojowy feeling, brzmi łagodniej, gitara jest dużo bardziej stonowana, do tego pojawia się krótkie solo na skrzypcach. Dość zwariowanie wypada „Hunters And Collectors” – bo niby rytm dość transowy, całość nawiązuje do klasycznego Can, ale do tego sporo syntezatora, damskie dośpiewy w tle. „Vernal Equinox” to swoiste unowocześnienie pierwotnego stylu zespołu: dynamiczny, transowy rytm, gitarowe szaleństwa Karoliego, w środku solo na – chyba – elektronicznej perkusji. Mocno zakręcony jest „Red Hot Indians”: jakby plemienny rytm, melorecytacje, saksofon, jazzowe akcenty, w tło powtapiane przeróżne efekty dźwiękowe… Na koniec mamy „Unfinished”. Pozbawiony rytmu, otwarty formalnie dźwiękowy kolaż, złożony z dźwięków nagranych na kolońskim dworcu, ekspresyjnych gitarowych partii, zniekształcanych na wszystkie strony elektronicznych brzmień, różnych dziwnych perkusjonaliów.
To nadal jest dobra płyta Can, aczkolwiek w całym dotychczasowym dorobku zespołu plasuje się na dole krzywej jakościowej. Zespół (po raz pierwszy nagrywający w nowoczesnym studio, na 16-ścieżkowym sprzęcie) rozpoczyna tu zdecydowany zwrot w stronę muzyki bardziej przystępnej. Niestety, przy okazji maszyneria o nazwie Can zaczyna wyraźnie tracić energię. Co w jeszcze większym udokumentują kolejne płyty.