Rok 1986 przyniósł fanom Can bardzo ciekawe wiadomości. Oto na sesjach w południowej Francji pod koniec tegoż roku zebrali się wspólnie Michael Karoli, Holger Czukay, Irmin Schmidt i Jaki Liebezeit. Dołączył do nich ktoś jeszcze: pierwszy wokalista Can we własnej osobie – Malcolm Mooney. Panowie wspólnie zarejestrowali nową muzykę, po czym… Po czym zapadła cisza. Bo powstałe nagrania panowie szlifowali i obrabiali prawie w nieskończoność. W końcu nowa płyta Can pojawiła się na rynku jesienią 1989.
Niestety – gdyby te nagrania pozostały w archiwum, fani Can zupełnie nic by nie stracili. Powstała bowiem płyta kompletnie nijaka, blada, słabiutka. Pozbawiona energii, pozbawiona blasku, prawie bez ciekawych pomysłów.
“On The Beautiful Side Of A Romance” ma całkiem fajny groove, wokalizy Mooneya, gitarowe partie, syntezatorowe dodatki i hipnotyczny rytm, ale całości szkodzi zbyt wygładzona, nowoczesna produkcja. „The Withoutlaw Man” zasadza się na karaibskim rytmie, fajnie popisuje się Mooney, ale cóż z tego – cała reszta wypada bladziutko. Podobnie można napisać o „Below This Level” – cóż z tego, że panowie kombinują z rytmiką, próbują kontrastów, skoro warstwa melodyczna bladziutka – i „Movin’ Right Along” – tu z kolei Czukay wzbogaca warstwę instrumentalną partiami rożka angielskiego. Coś zaczyna się dziać dopiero na wysokości „Like A New Child” – spokojnie rozwijająca się, ładnie wzbogacona partiami gitarowymi i wokalnymi popisami, klimatyczna kompozycja nieco przywodząca na myśl płyty w rodzaju „Future Days” czy „Landed”, aczkolwiek wciąż będąca dość bladym echem tych albumów. W „Hoolah Hoolah” w dość groteskowy sposób wykorzystano dziecięcą rymowankę jako podstawę kompozycji – niestety, słuchanie Mooneya i pozostałych panów wyśpiewujących dziecięcy wierszyk do banalnej melodii lokuje ten utwór obok „Like Inobe God” w kategorii „najgorszy utwór Can”. Całkiem fajne rzeczy dzieją się w „Give The Drummer Some” – Liebezeit wreszcie pokazuje pazur, proponując bardziej pokomplikowane rytmicznie partie, do tego fajne sola gitary i syntezatorów i wokalizy… Na koniec mamy znów dość przeciętne, zagrane poprawnie, ale bez blasku „In The Distance Lies The Future”.
Obok słabych utworów, ta płyta ma jeszcze dwa poważne felery. Pierwszy to brzmienie – wygładzone, wypolerowane, pozbawiające muzykę Can ostrza i mocy; drugi – samo wykonanie. Nie sposób nie ulec wrażeniu, że panowie, nagrywając tą płytę, zdrowo faszerowali się relanium – grają bowiem w dziwnie przymulony, zmęczony, przytępiony, senny sposób: Jaki coś tam wystukuje na bębnach, z reguły dość anemicznie, Karoli snuje wymęczone gitarowe solówki, jedynie (jak zwykle) Schmidtowi coś chce się jeszcze grać, ale i on nic wielkiego niestety nie pokazał. W efekcie otrzymujemy płytę, będącą spełnionym snem Krzysztofa Kononowicza – nie ma tu bowiem praktycznie niczego. Ani dobrych kompozycji (trzy poprawne, reszta kiepska); ani dobrego brzmienia; ani ciekawych partii instrumentalnych. W efekcie powstał album praktycznie w ogóle nie angażujący słuchacza – ot, niezobowiązujące brzęczenie pod lekturę jakiejś książki, albo sprzątanie pokoju. Jak na Can – to płyta fatalna. Niestety, zarazem ostatni studyjny album tej formacji.