ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Can ─ Rite Time w serwisie ArtRock.pl

Can — Rite Time

 
wydawnictwo: Mute Records 1989
 
1. On The Beautiful Side Of A Romance (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [07:27]
2. The Withoutlaw Man (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [04:18]
3. Below This Level (Patient’s Song) (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [03:44]
4. Movin’ Right Along (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [03:28]
5. Like A New Child (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [07:36]
6. Hoolah Hoolah (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [04:31]
7. Give The Drummer Some (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [06:47]
8. In The Distance Lies The Future (Czukay, Karoli, Liebezeit, Mooney, Schmidt) [04:00]
 
Całkowity czas: 41:56
skład:
Holger Czukay – Bass, French Horn. Michael Karoli – Guitar. Jaki Liebezeit – Drums. Irmin Schmidt – Keyboards. Malcolm Mooney – Vocals.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 4, ocena: Dobra, godna uwagi produkcja.
 
 
Ocena: 2 Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
23.10.2012
(Recenzent)

Can — Rite Time

Rok 1986 przyniósł fanom Can bardzo ciekawe wiadomości. Oto na sesjach w południowej Francji pod koniec tegoż roku zebrali się wspólnie Michael Karoli, Holger Czukay, Irmin Schmidt i Jaki Liebezeit. Dołączył do nich ktoś jeszcze: pierwszy wokalista Can we własnej osobie – Malcolm Mooney. Panowie wspólnie zarejestrowali nową muzykę, po czym… Po czym zapadła cisza. Bo powstałe nagrania panowie szlifowali i obrabiali prawie w nieskończoność. W końcu nowa płyta Can pojawiła się na rynku jesienią 1989.

Niestety – gdyby te nagrania pozostały w archiwum, fani Can zupełnie nic by nie stracili. Powstała bowiem płyta kompletnie nijaka, blada, słabiutka. Pozbawiona energii, pozbawiona blasku, prawie bez ciekawych pomysłów.

“On The Beautiful Side Of A Romance” ma całkiem fajny groove, wokalizy Mooneya, gitarowe partie, syntezatorowe dodatki i hipnotyczny rytm, ale całości szkodzi zbyt wygładzona, nowoczesna produkcja. „The Withoutlaw Man” zasadza się na karaibskim rytmie, fajnie popisuje się Mooney, ale cóż z tego – cała reszta wypada bladziutko. Podobnie można napisać o „Below This Level” – cóż z tego, że panowie kombinują z rytmiką, próbują kontrastów, skoro warstwa melodyczna bladziutka – i „Movin’ Right Along” – tu z kolei Czukay wzbogaca warstwę instrumentalną partiami rożka angielskiego. Coś zaczyna się dziać dopiero na wysokości „Like A New Child” – spokojnie rozwijająca się, ładnie wzbogacona partiami gitarowymi i wokalnymi popisami, klimatyczna kompozycja nieco przywodząca na myśl płyty w rodzaju „Future Days” czy „Landed”, aczkolwiek wciąż będąca dość bladym echem tych albumów. W „Hoolah Hoolah” w dość groteskowy sposób wykorzystano dziecięcą rymowankę jako podstawę kompozycji – niestety, słuchanie Mooneya i pozostałych panów wyśpiewujących dziecięcy wierszyk do banalnej melodii lokuje ten utwór obok „Like Inobe God” w kategorii „najgorszy utwór Can”. Całkiem fajne rzeczy dzieją się w „Give The Drummer Some” – Liebezeit wreszcie pokazuje pazur, proponując bardziej pokomplikowane rytmicznie partie, do tego fajne sola gitary i syntezatorów i wokalizy… Na koniec mamy znów dość przeciętne, zagrane poprawnie, ale bez blasku „In The Distance Lies The Future”.

Obok słabych utworów, ta płyta ma jeszcze dwa poważne felery. Pierwszy to brzmienie – wygładzone, wypolerowane, pozbawiające muzykę Can ostrza i mocy; drugi – samo wykonanie. Nie sposób nie ulec wrażeniu, że panowie, nagrywając tą płytę, zdrowo faszerowali się relanium – grają bowiem w dziwnie przymulony, zmęczony, przytępiony, senny sposób: Jaki coś tam wystukuje na bębnach, z reguły dość anemicznie, Karoli snuje wymęczone gitarowe solówki, jedynie (jak zwykle) Schmidtowi coś chce się jeszcze grać, ale i on nic wielkiego niestety nie pokazał. W efekcie otrzymujemy płytę, będącą spełnionym snem Krzysztofa Kononowicza – nie ma tu bowiem praktycznie niczego. Ani dobrych kompozycji (trzy poprawne, reszta kiepska); ani dobrego brzmienia; ani ciekawych partii instrumentalnych. W efekcie powstał album praktycznie w ogóle nie angażujący słuchacza – ot, niezobowiązujące brzęczenie pod lekturę jakiejś książki, albo sprzątanie pokoju. Jak na Can – to płyta fatalna. Niestety, zarazem ostatni studyjny album tej formacji.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.